Kinder-KL Litzmannstadt. Nieludzkie tortury w Auschwitz dla polskich dzieci

Strona główna » II wojna światowa » Kinder-KL Litzmannstadt. Nieludzkie tortury w Auschwitz dla polskich dzieci

Niewiele osób wiedziało, co dzieje się w obrębie obozu koncentracyjnego dla dzieci na ul. Przemysłowej w Łodzi. Kinder-KL Litzmannstadt był placówką zamkniętą, a do tego ulokowaną na terenie wydzielonym z łódzkiego getta. Ci, którzy zdawali sobie sprawę z tego, w jakim piekle żyli mali więźniowie, mówili najbliższym, że woleliby widzieć własnych synów i córki w trumnie niż w tym miejscu.

Niemcy z miesiąca na miesiąc wzmagali terror wymierzony w polską ludność. Nie brali jednak pod uwagę jego konsekwencji. Katowali i rozstrzeliwali rodziców, tworząc tym samym armię sierot.


Reklama


Wiele pozbawionych opieki dzieci zajmowało się szmuglem czy nielegalnym handlem. Inne – przemytem żywności do gett. Wszystkie, nawet kilkuletnie, w oczach okupanta były kryminalistami.

Rozwiązanie „problemu” było równie potworne, co jego źródła. Niemcy stworzyli obóz przeznaczony właśnie dla najmłodszych, do którego mieli trafiać Polacy w wieku od 6 do 16 lat, choć w praktyce zamykano tam nawet niemowlęta, które nie umiały samodzielnie siedzieć.

Transport małoletnich więźniów do obozu koncentracyjnego. Fotografia pochodzi z książki Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi.

Po przekroczeniu bramy obozu, do którego pierwszych małych więźniów przywieziono w grudniu 1942 roku, dzieci traciły swoje imiona i nazwiska. Każde stawało się numerem, który tatuowano mu na skórze.

Własną odzież zastępowano znoszonymi drelichowymi mundurkami i trepami. Dzieciom robiono zdjęcia z profilu i od przodu. Wręczano im koc, miskę, łyżkę… Z tą chwilą kończyło się dzieciństwo małych ofiar.

Śmierć za główkę czosnku

Najmłodsi więźniowie niemieckiego systemu obozów byli systematycznie głodzeni. Jak piszą Jolanta Sowińska-Gorgacz i Błażej Torański w książce Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi:

Na śniadanie dzieci dostawały kromkę suchego, kwaśnego chleba i kubek czarnej kawy bez cukru, na obiad zupę z ziemniaczanych łupin, z brukwi lub innych jarzyn, bez tłuszczu, a kolacja była kopią śniadania. Sprytniejsi ustawiali się w kolejce po kawę na samym końcu, bo na dnie były fusy, czyli coś, co dłużej zostaje w brzuchu.


Reklama


Podobnie, jak dorośli więźniowie innych niemieckich obozów, dzieci z Przemysłowej otrzymywały żywność najpodlejszego gatunku. Warzywa, z których przygotowywano ich jedzenie były nadgniłe, zupy rozwodnione. Wygłodniali kilku- i kilkunastolatkowie wyłapywali wszystkie ptaki, myszy, szczury czy dżdżownice, jakie zapuściły się na teren obozu.

Paczki od rodzin dla tych dzieci, które trafiły do „małego Auschwitz” mimo że posiadały krewnych, były przez załogę systematycznie rozkradane. Za próby samodzielnego zdobycia chleba czy owoców wymierzano zaś bezwzględne kary.

Tekst stanowi fragment książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Jeden z chłopców, który w nogawce spodni próbował przemycić do obozu czosnek, został zakatowany na śmierć przez wachmana. W akcie zgonu, jako przyczynę śmierci podano gruźlicę.

Mali niewolnicy

Dzieci zamknięte w obozie wykorzystywano także do trwającej po kilkanaście godzin dziennie, niewolniczej pracy ponad siły. Narzucano im wyśrubowane normy, które musiały wyrabiać w warsztatach szewskim, krawieckim, rymarskim, wikliniarskim, w pralni, przy sprzątaniu, w kuchniach, czy w warsztacie, gdzie prostowano przemysłowe igły.


Reklama


Jeśli ktoś nie nadążał, czekała go brutalna kara, jak bicie czy pozbawienie i tak żałosnych racji żywnościowych. Najtrudniej było dzieciom zupełnie małym, które były mniej sprawne od starszych i wprawionych kolegów, przez co siłą rzeczy pracowały wolniej. To wystarczało, by zostać zabitym przez esesmana.

Zginąć w obozie dla dzieci było bardzo łatwo. Chorób właściwie nie leczono, a malcy uznani za niezdolnych do pracy z powodów zdrowotnych prawie nie dostawali jedzenia. Jeżeli inne polskie dzieci, w geście solidarności, nie przemyciły im choć kawałka chleba, czekało je powolne konanie.

Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.

Zdarzało się też, że wartownicy, rozstawieni na wieżyczkach, strzelali do młodocianych więźniów bez żadnego pretekstu, ot dla chorej, zwyrodniałej satysfakcji.

„Nie dało się przeżyć dłużej niż trzy dni”

Dzieci, które w opinii załogi obozu popełniły jakieś wykroczenie, wysyłano też do karceru. Jak wyjaśnia Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska, cytowana w książce Mały Oświęcim:

Takich warunków, jakie były w karcerze, nie dało się przeżyć dłużej niż trzy dni. Na apelach, gdy po jednej stronie stałyśmy my, a po drugiej chłopcy, widziałam, jak ubywa znajomych. Liczba się zgadzała, codziennie było nas około tysiąca, ale twarze się zmieniały, wymieniały.

Chłopcy pracujący na śniegu i mrozie z gołymi nogami. Fotografia pochodzi z książki Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi.

Tortury miały też charakter psychiczny. Mali więźniowie byli utrzymywani w absolutnej niewiedzy. Niemcy celowo prowadzili nieustanną dezinformację. Osadzeni nie znali nawet nazwisk swoich oprawców.

Po latach na procesie nie byli w stanie mówić o większości strażników inaczej niż tylko „ten kulawy” czy „ten gruby”. Wiadomo, że część zbrodniarzy była volksdeutschami z okolic Łodzi i, jak piszą autorzy Małego Oświęcimia, w mieście celowo ukrywano później fakty na ich temat.


Reklama


Chłosta za mówienie prawdy, chłosta za kłamanie

Malcom brakowało jasnych reguł, które dałyby im poczucie stałości i porządkowały rzeczywistość. Raz dzieci były sowicie nagradzane za mówienie prawdy; kiedy indziej brutalnie je za to karano, chociażby chłostą.

Esesmani bardzo chętnie też manipulowali młodymi umysłami. Specjalizowała się w tym chociażby volksdeutschka Genowefa Pohl, która po wojnie przemianowała się na Eugenię Pol.

Fotografia obozowa Anieli Machnickiej. Zdjęcie pochodzi z książki Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi.

Do zadań tej wachmanki należało pilnowanie dziewczynek. Dla jednych bywała aniołem, dla innych potworem z piekła rodem. Po wojnie twierdziła, że nigdy nie czuła się Niemką i że nie rozumie, dlaczego ludzie ją prześladują.

Genowefa Pohl wprost nazywała siebie męczennicą. Zarzekała się też, że nic nie wie o torturowaniu dzieci czy wywożeniu dziewczynek do domów publicznych. Zapewniała, że dzieci nad którymi miała władzę chroniła. Jeśli zdarzało jej się bić podopieczne, to tylko tak, by nie zrobić im krzywdy. Miała też z nimi tańczyć i śpiewać przy gitarze.


Reklama


Akt oskarżenia, który stał się podstawą jej procesu, prowadzonego w latach siedemdziesiątych XX wieku, nie pozostawia jednak wątpliwości:

Jako nadzorczyni w obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży polskiej (…) brała udział w zabójstwach nieletnich więźniów, świadomie i systematycznie stosując wobec nich metody zmierzające do zupełnego ich wyniszczenia przez ciągłe bicie, głodzenie, polewanie wodą w dni zimne i mroźne.

Zła, okropna, okrutna

Pola do złudzeń nie dają też wspomnienia byłych więźniów obozu. Opowiadają oni, że po dziś dzień na dźwięk nazwiska zbrodniarki robi im się słabo. Na określenie nadzorczyni używają zaś słów takich, jak „potwór”, „zła”, „okrutna”, „okropna”. Zgodnie podkreślają, że katowanie więźniów sprawiało jej radość.

Jedna z byłych więźniarek, której wypowiedź cytują autorzy Małego Oświęcimia, stwierdza, że do tej pory nad prawym okiem ma pamiątkę po pejczu Genowefy Pohl oraz że widziała jak ta, razem z inną wachmanką, wybierała ładne polskie dziewczęta do wojskowych burdeli. Sadystyczna volksdeutschka nie wahała się nawet przed zmuszaniem dzieci do tego, by jadły własne odchody.

Znana jest historia małej więźniarki, którą katowano tak brutalnie, że miała na brzuchu ranę wielkości pięści. Genowefa Pohl wsadziła w nią swój pejcz i przewracała jej wnętrzności. Innym razem polewała tę ranę wodą z węża pod ciśnieniem. Dziewczynka została zamęczona na śmierć.

Chłopcy osadzeni w Kinder-KL Litzmannstadt.

Kiedy na wieść o śmierci córki jej ojciec, Franciszek Kaczmarek, przyjechał do Łodzi, władze obozu poinformowały go, że dziewczynka zmarła nagle wieczorem. W akcie zgonu wpisano atak serca.

Mężczyźnie opowiadano przy okazji o tym, jak świetnie powodzi się polskim dzieciom w Kinder-KL Litzmannstadt, gdzie dostają za darmo jedzenie i uczą się zawodu. Prawdę o okolicznościach śmierci córki Kaczmarek usłyszał nie od Niemców, ale od chłopca zamiatającego korytarz.


Reklama


Niewygodna historia

Niewiele brakowało, a wiedza o obozie na ulicy Przemysłowej w Łodzi zostałaby bezpowrotnie pogrzebana. Komunistyczne władze nie chciały o nim przypominać, bo w Kinder-KL Litzmannstadt zamykano między innymi młodzież zaangażowaną w podziemie antyhitlerowskie czy dzieci akowców.

Sami mali więźniowie także długo woleli milczeć o swoim piekle. Dziś w szkolnych podręcznikach do historii brakuje jakiejkolwiek wzmianki o straszliwym miejscu. Jak jednak powiedziała siostra jednego z byłych więźniów, której wypowiedź cytują autorzy Małego Oświęcimia:

To był obóz dla niewiniątek. Te dzieci ograbiono z dzieciństwa. Ich tragedia nie może pójść w zapomnienie.

Bibliografia

Polecamy

Autor
Anna Kasperowicz
3 komentarze

 

Skomentuj Mohgin Anuluj

Jeśli nie chcesz, nie musisz podawać swojego adresu email, nazwy ani adresu strony www. Możesz komentować całkowicie anonimowo.


Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.