Jeszcze w czerwcu 1936 roku Wanda Parylewiczowa była powszechnie szanowaną siostrą poległego bohatera i żoną jednego z najbardziej wpływowych urzędników w regionie. W lipcu siedziała za kratami, zza których już nigdy miała nie wyjść. Oto jak zaczęła się jedna z najgłośniejszych i najbardziej kompromitujących dla władzy afer w II Rzeczpospolitej.
W nocy z 22 na 23 czerwca 1936 roku prawicowy polityk i bojówkarz Adam Doboszyński zorganizował zbrojną wyprawę na położone pod Krakowem Myślenice. Miasteczko zostało na kilka godzin opanowane przez młodych endeków, którzy rozbroili posterunek policji, zdemolowali synagogę, splądrowali żydowskie sklepy i wychłostali miejscowego starostę. Nazajutrz powstał niemiłosierny rwetes.
Reklama
W natłoku relacji i komentarzy ginął krótki komunikat o zagadkowym zniknięciu, do którego doszło dzień po myślenickiej awanturze. Wiele krakowskich pism w ogóle go nie podało. W innych miastach trafiał do zbiorczych rubryk, łatwo umykając nawet uważnym czytelnikom.
„Przed dwoma dniami wyszła z mieszkania w Krakowie żona prezesa sądu okręgowego w Krakowie p. Parylewiczowa i dotąd nie wróciła” – brzmiała notatka opublikowana w łódzkim „Echu” 25 czerwca. – „Zaniepokojeni domownicy zawiadomili władze, które rozesłały telefonogramy do wszystkich posterunków policyjnych w całym państwie”.
W rzeczywistości Franciszek Parylewicz nie był prezesem Sądu Okręgowego, lecz Apelacyjnego. O tym wszak autorzy kronik w Łodzi, Katowicach czy Poznaniu nie musieli wiedzieć. Wystarczyło, że wiedział to każdy krakowianin. W normalnych okolicznościach zaginięcie pani prezesowej stałoby się tematem miesiąca, a informacje o nim momentalnie powędrowałyby na pierwsze strony dzienników.
Nie byle jaki prezes
Franciszek Parylewicz nie był przecież byle kim. Należał do najbardziej wpływowych osobistości w Małopolsce. Nie tylko kierował lokalnym sądownictwem, ale był też doskonale ustosunkowanym człowiekiem sanacji. Pod okiem poprzedniego ministra sprawiedliwości, Czesława Michałowskiego, zrobił oszałamiającą karierę. Znał się z szefami resortów, posłami, a nawet z prezydentem i premierem. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, wszystkie drzwi stawały przed nim otworem.
Reklama
Gwiazda pana prezesa świeciła jasno już od dobrych paru lat dzięki korzystnemu politycznie małżeństwu. Szwagrem Parylewicza był Bronisław Pieracki. Legionista, bliski współpracownik belwederskiej kamaryli, a od 1931 do 1934 roku minister spraw wewnętrznych.
Dla kariery Parylewicza największe znaczenie miało jednak nie tyle życie, ile śmierć Pierackiego. W 1934 roku zginął on z ręki ukraińskiego zamachowca, natychmiast zyskując rangę męczennika i bohatera narodowego. Jego nazwiskiem honorowano ulice, stawiano mu pomniki, wydawano ku jego czci pamiątkowe broszury. Przede wszystkim zaś – obsypywano zaszczytami wszystkich bliskich zamordowanego polityka.
I właśnie najbliższa krewna Pierackiego, jego siostra Wanda Parylewiczowa, zaginęła bez śladu 23 czerwca. Nie ulegało wątpliwości, że policja natychmiast podejmie energiczne śledztwo. Na pewno spodziewali się tego sąsiedzi Parylewiczów, doskonale znający pozycję społeczną prezesostwa. Jednak nawet oni przecierali teraz oczy ze zdumienia.
„Ja już na panów dawno czekałem…”
Pod drzwi luksusowej kamienicy przy ulicy Sarego 24, w której szef krakowskiego Sądu Apelacyjnego wynajmował pięciopokojowe mieszkanie, przybył cały oddział policji. Budynek jako jedyny w okolicy nie graniczy bezpośrednio z drogą i ma od frontu ogrodzony placyk. Na nim zebrali się mundurowi, bacznie obserwowani przez mieszkańców wszystkich trzech kamienic okalających plac, a także dwóch następnych stojących po przeciwległej stronie ulicy.
Szeptano, że oto na oczach podatników policja dopuszcza się jawnego marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Przecież na rozmowę z mężem zaginionej komendant mógł przysłać dwóch albo trzech funkcjonariuszy, a nie cały szwadron! Jeszcze większe zdziwienie okolicznych mieszkańców wywołał widok nietęgich min policjantów, którym pot zalewał czoła i z których żaden nie miał odwagi przekroczyć drzwi kamienicy.
Reklama
Wreszcie najstarszy stopniem oficer przemógł się i przez krótki, oszczędnie zdobiony przedsionek ruszył w stronę krętych schodów. Wąskie okna nawet w upalny letni dzień wpuszczały na klatkę niewiele światła. Półmrok i chłód sprawiały, że policjant z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo. Z ciężkim sercem wdrapał się na trzecie piętro, stanął na baczność przed drzwiami opatrzonymi numerem 7 i uniósł rękę. Nie zdążył jednak nic zrobić.
Drzwi otworzyły się same. Po drugiej stronie stał blady jak ściana, przygarbiony prezes Parylewicz. Podkrążone oczy, nierówno ogolony zarost i wyraz wyczerpania na twarzy sprawiały, że wyglądał na znacznie więcej niż swoje pięćdziesiąt sześć lat.
Policjant cofnął się o krok, nie wiedząc, czego oczekiwać. Przez myśl przebiegały mu najgorsze scenariusze. Jego koledzy, stojący teraz w połowie schodów, niepewnie przyglądali się Parylewiczowi. Niektórzy sięgali dyskretnie po broń, bojąc się, że prawnik zacznie uciekać lub – co gorsza – palić trzymane w dłoni dokumenty. Nic takiego nie nastąpiło. Prezes powiedział tylko zrezygnowanym tonem: „Ja już na panów dawno czekałem…”
Następnie wręczył funkcjonariuszowi zwitek kopert i złożonych na pół kartek. Wyjaśnił, że to wszystkie dokumenty, jakie zdołał znaleźć, ale zaprasza do środka na rewizję. Policjanci przekroczyli próg. Później przyznają, że prezes zachowywał się spokojnie, odpowiadał na wszystkie pytania i pomagał im, jak mógł. A właściwie nie prezes.
Policjanci wiedzieli już o tym, co na razie było trzymane w tajemnicy przed społeczeństwem. Parylewicz złożył w trybie nagłym prośbę o natychmiastowe przeniesienie w stan spoczynku. Prośba została rozpatrzona i przyjęta przez ministra sprawiedliwości w rekordowym czasie. Już po kilku godzinach Parylewicz stracił pracę.
Tajemnicza automobilistka
Społeczeństwo nie wiedziało też, że Parylewiczowa wcale nie zaginęła. Żona prezesa uciekła przed policyjną obławą i ukrywała się w nieznanym miejscu. Dla służb mundurowych w całym kraju była teraz zbiegiem numer jeden.
Uciekinierki szukano w Muszynie, Nowym Sączu, Tarnowie. Nawet w samym Krakowie, bo przecież nieraz się zdarza, że najciemniej jest pod latarnią. W końcu na jej trop natrafił komendant posterunku w małej mieścinie na południu Polski w Kalwarii Zebrzydowskiej.
Około 20 czerwca do miasteczka przyjechał luksusowy samochód na krakowskich numerach rejestracyjnych, prowadzony przez samotną kobietę w średnim wieku. Zarówno maszyna, jak i osobliwy gość wzbudzili w prowincjonalnej osadzie uzasadnioną sensację.
Skończyły się już wprawdzie lata dwudzieste, kiedy widok każdej kobiety za kierownicą sprawiał, że ludzie wylegali z domów w nadziei na widowisko, ale i tym razem było na co popatrzyć. Dama nie była żadną młodą sportsmenką i w przeciwieństwie do większości przejezdnych nie minęła bez namysłu pagórkowatego miasteczka, mogącego poszczycić się dwiema ulicami na krzyż, starą synagogą i nieco zapomnianym sanktuarium maryjnym.
Reklama
Kobieta zostawiła samochód na rynku, przedstawiła się jako Maria Dziedzicka i wynajęła pokój u niejakiej Gramatykowej. Przez parę dni kręciła się po Kalwarii, szukając lepszego mieszkania. Zachowywała się przy tym dość oschle i z dystansem, ale nikomu nie wadziła. Tymczasem komendant miejscowego posterunku otrzymał poufny nakaz aresztowania Wandy Parylewiczowej.
W pierwszym momencie nie przyszło mu nawet do głowy, że może chodzić o ekscentryczną automobilistkę. I pewnie uciekinierka pozostałaby bezpieczna, gdyby nie jej własna nieostrożność.
„Przyszedł mnie pan aresztować?”
Na kalwaryjską pocztę przyszedł przekaz pieniężny na nazwisko Parylewiczowej. Kobieta wprawdzie go nie podjęła, ale sygnał od naczelnika urzędu wystarczył komendantowi do skojarzenia faktów. Jeśli w Kalwarii ukrywała się jakaś zamożna, pięćdziesięcioletnia dama z Krakowa, to mogła to być tylko jedna osoba.
Oficer udał się prosto do mieszkania Gramatykowej, gdzie spotkał nie tylko rzekomą Marię Dziedzicką, ale też całą gromadkę gości. Jak się okazało, przed paroma godzinami z Krakowa przyjechała jej rodzina: siostra, córka i narzeczony córki.
Dziedzicka nie próbowała uciekać, tłumaczyć się ani negocjować z policjantem. Nie ukrywała też swojej prawdziwej tożsamości. Zapytała tylko spokojnym tonem:
– „Przyszedł mnie pan aresztować?”
Reklama
– „Tak jest, mam nakaz. Może przejdziemy na posterunek?” – odparł nieco zmieszany niecodziennym przyjęciem funkcjonariusz.
– „Mam moje auto” – odparła Parylewiczowa. – „Może lepiej pojedźmy?”
Po kilku minutach uciekinierka była już w kalwaryjskiej celi. Odmówiła zeznawania przed lokalną policją, odwieziono ją więc pod eskortą prosto do Tarnowa. Dopiero tam złożyła szczegółowe wyjaśnienia.
****
Tak zaczęto ujawniać wielką i może przede wszystkim niezwykle dziwną aferę korupcyjną, w której żona sędziego odgrywała naczelną rolę. O dalszych wydarzeniach i tle całej sprawy szczegółowo pisałem w mojej książce pt. Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Powyższy tekst stanowi jej fragment. Po wielu latach publikacja wróciła do sprzedaży – w nowej edycji i z nową okładką. Dowiedz się więcej na Empik.com.