Marian Duryasz był jednym z tych polskich pilotów, którzy w początkowej fazie bitwy o Anglię trafili do brytyjskich jednostek. Został przydzielony do 213 Dywizjonu i już 19 sierpnia 1940 roku wyruszył na swoją pierwszą misję bojową. Starcia z wrogiem omal nie przypłacił życiem. Dramatyczną walkę opisał w wydanych właśnie w Polsce wspomnieniach Moje podniebne boje.
Kiedy przybyłem do dywizjonu, Bitwa o Anglię była w pełni. Jednak rejony zachodniej Anglii nie leżały w strefie intensywnych działań powietrznych. Od czasu do czasu Luftwaffe dokonywała nalotów na: Bristol (przemysł lotniczy), Plymouth (baza marynarki wojennej) i Portland (baza łodzi podwodnych).
Reklama
Dziesiątki samolotów wroga
Na drugi dzień po zameldowaniu się – to jest 19 sierpnia – polecono mi zapoznać się z okolicą z powietrza. Następnego dnia pełniłem już normalną służbę. Dwa dni później wystartowałem w składzie klucza na alarm. Stanowisko dowodzenia zmieniało kursy, anonsowało nieprzyjaciela, lecz nic nie widzieliśmy i wylądowaliśmy.
Dowódca eskadry przydzielił mnie do swojego klucza i odtąd zawsze latałem z nim jako nr 2. Dużo słyszałem rozmów przez radio – tak z ziemi, jak i odpowiedzi mego dowódcy – lecz w zasadzie z wyjątkiem pojedynczych słów nic nie rozumiałem. W godzinach popołudniowych wystartowaliśmy w dwa dywizjony. Mój dywizjon jako prowadzący.
Skierowano nas na Portland w celu patrolowania rejonu. Byliśmy na wysokości około 6000 stóp [1800 metrów] . W pewnej chwili zauważyłem, że z kierunku południowego leci w naszą stronę olbrzymia liczba samolotów, około 50–60; to były bombowce He 111 i Do 17, a reszta, mniej więcej tyle samo, to osłona składająca się z Me 110.
„Wycelowałem i nacisnąłem spust”
Tego dnia nasz dywizjon prowadził dowódca mojej eskadry kpt. Sing. Ja leciałem jako nr 2, a kolega Belg (nazwiska nie pamiętam) jako nr 3. Dowódca zaczął zajmować pozycję do ataku. W tym samym momencie po dostrzeżeniu naszych samolotów Messerschmitty sformowały nad bombowcami tzw. karuzelę w celu uniemożliwienia nam ataku.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Pierwsze zwycięstwo Dywizjonu 303. Angielski dowódca zamiast pochwał dał Polakowi reprymendęTeraz nasz dowódca musiał odczekać na odpowiedni moment do ataku. Gdy tylko w kole nieprzyjacielskich maszyn zrobiła się większa przerwa, dowódca dał sygnał do ataku i cały nasz dywizjon spłynął w dół w celu rozbicia koła stanowiącego groźną formacje obronną.
Ponieważ Me 110 wykonywały karuzelę trójkami, więc trójką zaatakowaliśmy trójkę. Dowódca wziął na cel ich prowadzącego, ja prawego, a Belg lewego. Ponieważ mieliśmy przewagę wysokości, więc bardzo szybko zbliżaliśmy się do naszych celów.
Reklama
Gdy maszyna przeciwnika znalazła się w odpowiedniej odległości, wycelowałem i nacisnąłem spust. W momencie przerwania pierwszej lub drugiej serii zauważyłem, że dowódca przerwał atak, wywrócił samolot na plecy i pionowo odszedł w dół. Spojrzałem wokół i zobaczyłem z prawej trzy Me 110 ziejące ogniem w odległości 100–150 m, mniej więcej trzy czwarte z tyłu, a obok kabiny smugi przelatujących pocisków.
„Belg nie zauważył i przypłacił to życiem”
Natychmiast kopnąłem orczyk i poszedłem za dowódcą. Gdy wyrównywałem, zobaczyłem, że samolot Belga płonie, a za jego samolotem ciągnie się dym. Belg nie zauważył i przypłacił to życiem. Reszta dywizjonu nie poszła za nami, gdyż zauważyła, co się dzieje. Ledwie wyprowadziłem maszynę i zacząłem rozglądać się za samolotem kpt. Singa, gdy znowu obok kabiny zobaczyłem świetliste smugi pocisków.
Wykonując unik, zauważyłem, że jestem atakowany przez cztery lub pięć Me 109, których dotychczas w ogóle nie widziałem. Najpewniej nadleciały w momencie wykonywania przez nas ataku lub były o wiele wyżej.
Znalazłem się więc w ciężkich opałach, ponieważ atakowali jeden za drugim. Wiele myśli przeskakuje w takich momentach, ale jedna, jak się okazało, była zbawienna. Przypomniało mi się, co mówił instruktor, że Me 109 jest gorszy w prawym skręcie niż Hurricane.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Szybko więc zawiązałem prawy ciasny skręt i starałem jak najszybciej oderwać od samolotów wroga. Niżej, jakieś dwa–trzy tysiące metrów, zauważyłem olbrzymią chmurę. Dostać się do niej jak najprędzej – to było wszystko, o czym mogłem zamarzyć w danym momencie. Pomimo że wcisnąłem pełny gaz, a silnik wył na pełnych obrotach, miałem wrażenie, że ciągle jestem tak samo daleko od chmury.
„Jakby ktoś kamieniami ciskał w samolot”
Wiedziałem, że oni są za mną, że będą strzelać. I wreszcie pierwsze trzaski i uderzenia, jakby ktoś kamieniami ciskał w samolot. Trafili. Czy tylko w samolot, czy ja też oberwałem, a tylko nie czuję? Ale na razie nic się nie zmienia. Do chmury jeszcze daleko, a mam wrażenie, jakby odległość Niemców ode mnie zmniejszała się.
Reklama
Znowu wrażenie, jakby ktoś obrzucił samolot gradem kamieni. Wreszcie wpadłem w upragnioną chmurę. Wyrównałem samolot i skierowałem się na północ. Dochodziłem powoli do siebie, ale nadal bałem się, co będzie, gdy chmura się skończy. W miarę upływu sekund uspokajałem się i zacząłem systematycznie sprawdzać, jaka jest sytuacja.
Po pierwsze stwierdziłem, że żyję. Dalej, że nie jestem ranny. Silnik też pracuje normalnie, wskazania przyrządów są normalne, a samolot reaguje na stery prawidłowo. Po wyjściu z chmury nie zauważyłem żadnych samolotów, natomiast obserwacja ziemi pozwoliła szczęśliwie szybko zorientować się, gdzie jestem, a tym samym odnaleźć kierunek na lotnisko.
„Sukcesy były bardzo nikłe”
Po wylądowaniu stwierdziliśmy, że samolot miał 8 albo 9 dziur w tylnej części kadłuba i w płaszczyznach sterowych. Trochę zbyt ostro przeszedłem pierwszy chrzest bojowy – pomimo że wszystko skończyło się szczęśliwie. Jak na pierwszy, raz to było trochę za dużo emocji.
W tym locie z naszego dywizjonu nie wróciło pięć samolotów, a z 87 – trzy. W naszym 213 Dywizjonie poległo dwóch pilotów: Belg i nieznany mi sierżant. Ponadto zestrzelony został dowódca naszej eskadry B kpt. Strickland (niezwykle bojowy pilot) oraz porucznik, który skakał z płonącego samolotu (poparzony) i został odwieziony do szpitala. Inny porucznik z naszej eskadry lądował przymusowo w polu .
Reklama
Tak więc z dwunastu samolotów wróciło tylko siedem. Natomiast sukcesy były bardzo nikłe. Tylko dwa samoloty niemieckie zestrzelone (por. Strickland i zastępca dowódcy naszej eskadry). Ale wydaje mi się, że samolot, do którego strzelał poległy Belg, również nie doleciał do Francji.
Mnie przyznano uszkodzenie nieprzyjacielskiego samolotu, mimo że nie zgłaszałem żadnych pretensji. Piloci, którzy atakowali w następnych kluczach, oświadczyli, że widzieli unieruchomiony silnik oraz odejście w dół samolotu, do którego strzelałem. Ja nie mogłem tego zauważyć. Ten belgijski porucznik był niezwykle sympatyczny – było mi serdecznie żal, że zginął. Mówiono, że osierocił w Belgii żonę i syna. Ponieważ walka odbywała się nad kanałem, więc nawet nie odnaleziono ciał, gdyż poszli do wody.
Źródło
Artykuł stanowi fragment wspomnień Mariana Duryasza zatytułowanych Moje podniebne boje. Ukazały się one w Polsce nakładem wydawnictwa Bellona.
II wojna światowa zza sterów myśliwca
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.