Wiosną 732 roku potężna arabska armia pod wodzą Abd ar-Rahmana ruszyła z Półwyspu Iberyjskiego w głąb ziem Franków, paląc i grabiąc. Po początkowych porażkach świadomi śmiertelnego zagrożenia obrońcy zjednoczyli się pod wodzą Karola Młota. Armie spotkały się nieopodal Poitiers. Po sześciu dniach pełnego napięcia oczekiwania 25 października doszło do jednej z najważniejszych bitew średniowiecza.
Siły zbrojne muzułmanów szacuje się na około 50 tys. wojowników. Karol Młot zgromadził około 15 tys. Jeżeli doliczyć do tego 5 tys. kawalerii i piechoty przyprowadzonej przez księcia Akwitanii, oddziały Karola Młota wzrosły prawdopodobnie do 20 tys. wojowników.
Reklama
Nerwowe oczekiwanie
Obie armie wytrzymały sześć dni, w trakcie których nie zdecydowały się na rozstrzygające starcie. Prawdopodobnie Abd ar-Rahman zaprzepaścił szansę na zwycięstwo, ponieważ miał wówczas sporą przewagę. Co ważne, do armii majordoma dołączyły niezależnie od siebie posiłki: 2 tys. longobardzkiej kawalerii przysłanej mu przez króla Liutpranda i duży kontyngent, około 3 tys., saskiej piechoty.
Świetnie uzbrojeni Longobardowie zsiedli natychmiast z koni i zmieszali się z piechotą. Frankijscy jeźdźcy, w tym ciężkozbrojni, uczynili to samo. Jedynie kawaleria Akwitanii oraz poszczególni frankijscy dowódcy pozostali na koniach. Tym samym siły Karola Młota wzrosły do około 25 tys. wojowników.
Przez prawie cały tydzień armie wrzały, ale do bitwy nie doszło. Dlaczego Abd ar-Rahman wyczekiwał, dysponując przewagą liczebną? Najwyraźniej mógł sobie na to pozwolić. Dzięki szpiegom wiedział zapewne, że Karol Młot, organizując tak wielkie siły, wspiął się na szczyt możliwości mobilizacyjnych państwa Franków. Nadejścia kolejnych frankijskich kontyngentów raczej nie należało oczekiwać.
Wśród zgromadzonych wojsk europejskich zapewne nie ławo było utrzymać dyscyplinę i porządek. Poza tym Karol Młot, stojąc wszystkimi dostępnymi mu siłami w jednym miejscu, osłabiał niebezpiecznie dalekie rubieże rozległego państwa. Wyprzedzając nieco tok wydarzeń, należy nadmienić, że po stoczonej bitwie Karol Młot musiał gnać z wojskiem w dwa zapalne punkty, do Burgundii i Fryzji.
Początek bitwy pod Poitiers
Jak widać, gra na zwłokę opłacała się namiestnikowi Al-Andalus. Świetnie zabezpieczony obóz arabski leżał na wyciągnięcie ręki, przez zachodnie Pireneje mogły swobodnie nadchodzić posiłki, a na dyscyplinie i morale jego armii nie było najmniejszej rysy.
Oprócz wystawienia obu armii w porządku bitewnym po obu stronach wysyłano liczne podjazdy po okolicy, szukające słabych punktów po przeciwnej stronie. Musiało zatem dochodzić do sporadycznych utarczek.
Reklama
Siódmego dnia Abd ar-Rahman przerwał sielankę. Wczesnym świtem 25 października 732 roku muzułmanie zdecydowali się rozpocząć natarcie, i to od razu w sposób niekonwencjonalny. Pierwsza ruszyła do boju ciężkozbrojna kawaleria, która zaatakowała jednocześnie w kilku miejscach szybkim pędem frankijską falangę — bez uprzedniego, normalnego w takim przypadku ostrzału łuczników i bez asekuracji piechoty.
Pancerna jazda rusza do ataku
Muzułmańska jazda pancerna w odróżnieniu od lekkozbrojnych Berberów — składała się w tej bitwie z dwóch etnicznych grup: Arabów i Turków. Turcy byli w tym czasie najbardziej poszukiwanymi najemnikami w muzułmańskim świecie. Już wtedy owiewała ich legenda waleczności, ale nie tylko to decydowało o ich walorach — dzięki ciągłym konfliktom z cesarstwem bizantyjskim turecka ciężkozbrojna jazda podpatrzyła wiele pożytecznych nowinek z zakresu uzbrojenia.
Siła uderzenia jazdy pancernej była straszliwa i spowodowała głębokie wyłomy w szeregach obrońców. W wyniku pierwszej szarży padło wielu frankijskich wojowników, w falandze piechoty pojawiły się wyrwy sięgające daleko w głąb bloków obronnych. Liczący na to Abd ar-Rahman rzucił natychmiast w te miejsca ciężkozbrojną piechotę, mającą wykorzystać zwiększający się chaos i rozdzielić szyki przeciwnika.
Gdyby to się udało, bitwa byłaby praktycznie rozstrzygnięta, a namiestnik Al-Andalus dopisałby kolejny tryumf do niezwyciężonego pochodu islamu. Stało się jednak inaczej. Frankowie otrząsnęli się niezwykle szybko z pierwszego szoku i nie zważając na padających nadal pokotem współtowarzyszy, przeszli do bezpardonowego kontrataku.
Reklama
Siekli toporami i mieczami
W mgnieniu oka zadziałały równocześnie: nieprawdopodobna waleczność i siła frankijskich piechurów, perfekcyjna dyscyplina na polu walki oraz pogarda dla śmierci u germańskich wojowników. Wpadłszy w szał bojowy, zaczęli siekać bezlitośnie toporami i mieczami ugrzęzłych w stosach trupów jeźdźców arabskich z taką zaciekłością i szybkością, że już niebawem udało im się odzyskać utraconą pozycję.
Zwarli ponownie tarcze w żelazną ścianę w odpowiednim czasie, gdyż właśnie nadbiegła wrzeszcząca bez opamiętania piechota muzułmańska, która wpadła na nich z wielkim impetem. Rozgorzała twarda walka, tarcza uderzała o tarczę, pchano mieczami i włóczniami, miotano, czym się dało z głębszych szeregów.
Trzask tysięcy muzułmańskich buzdyganów o frankijskie tarcze rozbrzmiał niczym huk skalistej lawiny. W końcu muzułmanie odstąpili, ale tylko na chwilę. Abd ar-Rahman, rozwścieczony niepowodzeniem pierwszego ataku, rzucił następną falę, tym razem zmienił taktykę. Na pole bitwy przykłusowały szybko zagony łuczników, którzy po zejściu z koni podeszli na odpowiednią odległość i rozpoczęli regularny ostrzał frankijskiej falangi.
Pod osłoną deszczu strzał ponownie podeszli muzułmańscy piechurzy. Po jednej z salw, gdy Frankowie kulili się pod tarczami przed gradem spadających z nieba strzał, łucznicy przerwali ostrzał, po czym do gwałtownego ataku przeszła piechota.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Sasi gromią Berberów
I znowu rozgorzała okrutna walka w ścianie tarcz przynosząca ogromne straty po obu stronach. Frankowie ponownie odparli atak. Tak przebiegała bitwa do południa, fala za falą: ostrzał z łuków, starcie piechoty, wycofanie muzułmanów.
Równolegle do działań na linii starcia Abd ar-Rahman wysyłał bokami oddziały lekkich berberyjskich piechurów, licząc, że przedrą się przez gęstwinę otaczających pole bitwy z lewej i prawej strony drzew. Szczepowa piechota nomadów odziana w lekkie, zwiewne szaty i uzbrojona w lekką broń ręczną miała teoretycznie duże szanse na powodzenie.
Reklama
Drogę zastąpili jej jednak półdzicy wojownicy z pogańskich szczepów Saksonii, wprawieni od pokoleń do bezlitosnych walk w niedostępnych lasach. Zmasakrowane resztki berberskich nomadów ledwo uszły z ciemnych kniei, by zanieść Abd ar-Rahmanowi niepomyślne wiadomości.
Abd ar-Rahman jeszcze cztery razy rzucał swą jazdę pancerną do ataku, wietrząc załamanie ducha walki i wytrzymałości frankijskich piechurów. Nic z tych rzeczy. Karol Młot przepchał się na pierwszą linię, gdzie w pierwszym szeregu rozgorzało piekło bitewne, i rzucił się w wir walki, dając przykład swemu wojsku.
Uderzyli niczym obuch
Po jakimś czasie falanga frankijska zaczęła powoli przemieszczać się naprzód, podobna ślimaczemu, ale nieubłaganie prącemu przed siebie lodowcowi. Wykonywano prosty, choć straszliwy w skutkach manewr: jednoczesne naparcie tarczami, ukłucie włóczniami i krok naprzód, po kłębowisku trupów i poranionych, następnie przez dłuższy czas ponowna walka w miejscu i wytrzymywanie ataków muzułmańskich wojowników trzaskających w tarcze masywnymi buzdyganami.
Abd ar-Rahman, widząc, że chrześcijanie zaczynają powoli i skutecznie zdobywać metr po metrze, rzucił ponownie ciężką jazdę, tym razem dwiema kolumnami, na flanki przeciwnika. Jednocześnie środkiem pobiegła elitarna piechota arabska dywizji z Medyny. Łucznicy puszczali nieustannie salwy, tym razem do samego końca, a ostatnią nawet gdy pierwsze szeregi muzułmanów wpadły na przeciwnika.
Był to ryzykowny manewr, który kosztował życie niejednego arabskiego wojownika, ale skuteczny. Frankowie do ostatniej chwili musieli kryć się pod tarczami. Siła impetu jednoczesnego ataku kawalerii i piechoty uderzyła w nich niczym obuch. Ponownie pierwsze linie obrony załamały się, cały blok falangi odrzucono na pozycje wyjściowe z początku bitwy. Wśród muzułmańskich wojowników zaczynały już rozbrzmiewać radosne okrzyki.
Kluczowy manewr Karola Młota
Przebicie się przez linię obrony przeciwnika było według nich szczególnym objawem bohaterstwa. Sytuacja dla wojsk Karola Młota zaczynała być krytyczna. Kontynuowanie walki, która przynosiła coraz większe straty, była pozbawiona sensu, ponieważ przyniosłaby zwycięstwo muzułmanów, których było po prostu więcej. Na domiar złego piechota frankijska zużyła prawie wszystkie włócznie.
Reklama
W tej sytuacji, gdy nadeszło południe, Karol Młot zdecydował się na manewr, który w efekcie zmienił oblicze bitwy. Za plecami bloków falangi piechoty stała cały czas w pogotowiu frankijska kawaleria — jeźdźcy z Akwitanii. Do tej pory byli zajęci przetrzebianiem muzułmańskich wojowników, którym udało się przebić przez szeregi piechoty w głąb lub nawet na tyły.
W międzyczasie do Karola Młota doszła wiadomość o wąskiej przesiece przejezdnej dla koni, prowadzącej przez las i zataczającej łuk między jego pozycjami a obozem muzułmanów. Mowa tu o (…) rozwidleniu, które otwierało się niepostrzeżenie na nieufortyfikowany odcinek obozu muzułmanów — był to drugi koniec przesieki.
Karol Młot rozkazał Odonowi zagłębić się wraz z kawalerią w przesiekę, okrążyć las i zaatakować obóz nieprzyjaciela od północnego wschodu. Książę Akwitanii wykonał rozkaz perfekcyjnie. Parę tysięcy frankijskiej jazdy pokonało szybko wąski odcinek wijący się wśród ciemnej puszczy i wypadło niespodziewanie na niechroniony rowem bok muzułmańskiego obozu.
Frankowie przebijają się na muzułmańskie tyły
Część jeźdźców sprawnie wyskoczyła z siodeł i obaliła palisadę, tworząc szeroki wyłom. Zupełne zaskoczenie nie wyszło do końca, bowiem stacjonujące w obozie oddziały arabskiej piechoty zareagowały szybko, stawiając mężnie czoła nacierającej kawalerii. Wieść o niespodziewanym ataku i zaciętej walce w obozie rozeszła się lotem błyskawicy po polu bitewnym.
Reklama
Całe szczęście dla Abd ar-Rahmana, że trzymał w odwodzie nienaruszoną dotąd dywizję tylnej straży, która dzięki temu znajdowała się stosunkowo blisko obozu. Jeźdźcy rzucili się natychmiast na ratunek weteranom. Niestety, na nieszczęście dla muzułmanów uwikłani w ciężki bój na pierwszej linii piechurzy zrozumieli strzępki dochodzących wieści nieco opacznie, a gwałtowne zniknięcie tylnej straży wzmogło jeszcze bardziej narastającą panikę.
Myśląc, że obóz zaraz padnie, a wraz z nim zostaną stracone nagromadzone z takim mozołem zdobycze, oraz w obawie o życie swych rodzin piechota masowo opuszczała pole walki i biegła spiesznie w stronę obozu. Zapanował chaos. Karol Młot wykorzystał sytuację. Rozkazał swym wojskom przejść do kontruderzenia.
Gnając za uciekającymi muzułmanami, Frankowie dotarli wraz z nimi do obozu, gdzie rozpętała się druga część bitewnego dramatu, równie epiczna jak walka przedpołudniowa. Teraz muzułmanie znaleźli się w obronie. Trzeba przyznać, że stanęli sprawnie i zdyscyplinowanie do walki, pomimo przerażającego impetu atakujących Franków. W tej fazie bitwy nie było już mowy o taktycznych niuansach.
Śmierć Abd ar-Rahmana
Wszystkie formacje wymieszały się po obu stronach w gęstej masie sczepionych w walce wojowników. Wszyscy dowódcy, włącznie z Karolem Młotem i Abd ar-Rahmanem, znaleźli się w środku bitewnego zgiełku. Po stronie obrońców za broń chwycili również cywile, służba i niewolnicy, którzy stanęli mężnie do walki. Niektórzy ze służących uzbrajali się w powyrywane maszty od namiotów.
Reklama
Niewolnicy, którym obiecano wolność w zamian za walkę, chwytali za porzuconą broń, a nawet zbierali kamienie i tak uzbrojeni rzucali się do natarcia. W pewnym momencie namiestnika Al-Andalus trafiła frankijska włócznia. Wódz arabski zachwiał się. Przyboczna świta rzuciła się, by go osłaniać, lecz na próżno.
Na całą grupę spadła chmara włóczni, kilka przebiło Abd ar-Rahmana. Mimo śmierci wodza muzułmanie nie wpadli w panikę, lecz z jeszcze większą zaciekłością i determinacją stawiali czoła nacierającym Frankom. Na podstawie niezależnych przekazów wiadomo, że w ferworze walki wielkim męstwem odznaczył się Karol Młot.
Ucieczka pod osłoną nocy
Być może wtedy stworzono obraz heroicznego majordoma miażdżącego swych wrogów bojowym młotem. A może faktycznie tak było, co potwierdza arabski kronikarz Sidi Osman bin-Artman (lub Cid-Osmin ben-Arton), podobno biorący udział w bitwie, którego manuskrypt cudownym sposobem odnaleziono w pierwszej połowie XIX wieku.
Okrutna bitwa przeciągnęła się z niezmienną intensywnością do późnych godzin nocnych. Po zapadnięciu głębokich ciemności obie armie odstąpiły od siebie. Frankowie udali się do obozu na terenie Vieux-Poitiers.
Reklama
Następnego poranka cała armia frankijska powróciła spiesznie pod muzułmański obóz, by podjąć przerwaną bitwę. Miejsce walki było jednak już opuszczone. Co ciekawe, dali się początkowo nabrać na prosty, ale pomysłowy fortel. Otóż muzułmanie pozostawili wszystkie namioty nienaruszone, tak że patrząc z odległości, wyglądało na to, iż wciąż przebywają w obozie.
Nieufni Frankowie obserwowali pole bitwy w napięciu, wietrząc zasadzki. Minęło wiele godzin, zanim powrócili zwiadowcy, którzy nie napotkali w okolicy nieprzyjacielskich oddziałów. Stało się jasne, że obóz jest pusty.
Muzułmanie opuścili w ciszy, pod osłoną ciemności, obóz, unosząc tylko broń i zostawiając tabory z dobytkiem. W ręce Karola Młota wpadły olbrzymie skarby, całe dobro nagrabione przez wojska od wczesnej wiosny tego roku. Karol Młot nie zarządził natychmiastowego pościgu za umykającym przeciwnikiem. Zresztą nikt ze zwykłych wojowników nie miał zamiaru gnać za muzułmanami, tak bardzo byli wszyscy zajęci dzieleniem zdobyczy.
Liczba ofiar bitwy pod Poitiers
Pole walki usłały stosy trupów. W bitwie poległo około 5 tys. Franków i 10 tys. muzułmanów. Ówcześni kronikarze byli innego zdania; zapisali zgoła nieprawdopodobne liczby — przekazy prześcigały się w gloryfikacji wielkiego zwycięstwa.
Już w pierwszych zapiskach mowa o 375 tys. poległych muzułmanów przy stratach frankijskich wynoszących zaledwie 1,5 tys. W żywocie św. Chrodeganga z Metzu, powstałym pod koniec X wieku, pisano nawet o 600 tys. poległych wojownikach z Al-Andalus.
Wśród tysięcy wojowników nastąpiło całkowite poluźnienie dyscypliny. Sklecony naprędce sojusz europejskich ludów rozpadł się automatycznie z chwilą zakończenia bitwy.
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Roberta F. Barkowskiego pt. Poitiers 732 Jej nowe wydanie ukazało się w 2020 roku nakładem wydawnictwa Bellona.
1 komentarz