Po II wojnie światowej na ziemiach polskich nie brakowało broni. Podziemie już od końca 1939 roku gromadziło uzbrojenie, myśląc o zbrojnej walce o odzyskanie niepodległości. W latach okupacji poszczególne fronty kilkukrotnie przechodziły przez tereny Polski, co stwarzało dodatkowe okazje do pozyskania uzbrojenia.
To wszystko sprawiło, że oddziały były na ogół dobrze uzbrojone. Częściej za to problem stanowiła amunicja. Partyzanci skrupulatnie ją liczyli i często narzekali na jej brak w porównaniu do dobrze wyposażonego przeciwnika, który nie szczędził kul w ich kierunku.
Reklama
Każdy posiadał broń automatyczną
Początkowo partyzanci używali głównie broni niemieckiej, jednak z czasem przechodzili coraz bardziej na broń radziecką, głównie ze względu na możliwość zdobywania amunicji. Bartkowcy oraz ogniowcy poza bronią niemiecką i sowiecką mogli liczyć także na broń czeską, co wynikało z działania na granicy polsko-czechosłowackiej. Przeważnie każdy partyzant był uzbrojony.
Józef Oleksiewicz ps. „Groźny” jako wyposażenie w oddziale wymieniał: RKM, pepeszę, parabellum i granat obronny, natomiast na zwiad po cywilnemu zabierał jedynie broń krótką. Jeden RKM miał przypadać na 20 ludzi. Każdy natomiast posiadał karabin automatyczny, najlepszy przy dużej mobilności oddziału.
Z czasem, w wyniku ciągłego zdobywania broni, uzbrojenie przypadające na jednego żołnierza było coraz lepsze. W chwili mobilizacji 5 kwietnia 1945 roku, kiedy 5 Wileńska Brygada wznawiała działalność, jej uzbrojenie pozostawiało wiele do życzenia. Na 40 osób przypadała następująca broń: dwa RKM-y Diegtiariow, kilkanaście sztuk broni maszynowej, ok. 20 karabinów i kilka sztuk broni krótkiej.
33 RKM-y na 200 ludzi
Według wyliczeń Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego po dwóch miesiącach na 200 osób przypadały już 33 RKM-y, jeden granatnik przeciwpancerny PIAT, a w jednej z akcji użyto nawet lekkiego działka polowego 45 mm. W oddziale „Groźnego” zdaniem Tadeusza Michalskiego był nawet nadmiar broni, przez co jej część trzeba było chować u zaufanych osób.
Stanisław Gajewski podkreślał, że nawet łącznicy i kurierzy musieli posiadać broń. Oni jednak nosili ją głównie na wypadek obrony. Z relacji Lidii Lwow-Eberlewynika z kolei, że sanitariuszki były zapoznane z bronią, ale z niej nie korzystały. Mimo tego zdarzały się sytuacje, że i one musiały użyć broni. Barbara Nagnajewicz-Woś ps. „Krysia” podczas obławy latem 1946 roku wspólnie z oddziałem odpierała atak, strzelając z krótkiej broni automatycznej.
Coraz lepsze uzbrojenie oddziałów wynikało również z faktu, że od pewnego momentu w lesie było coraz mniej partyzantów. Problemy z odpowiednim rozdysponowaniem broni były więc coraz mniej palące. W wielu relacjach podkreślano, że bez względu na okres działania zawsze to ich przeciwnicy byli znacznie lepiej uzbrojeni.
Reklama
Problemy z bronią ciężką
Jeśli oddziały posiadały broń ciężką, to przeważnie jedynie na początku działalności powojennej. W porównaniu do czasów okupacji niemieckiej partyzanci byli zmuszeni do znacznie większej mobilności, przez co ciężki sprzęt, wożony na ogół na wozach, sprawiał więcej problemów niż korzyści.
Przykładem może być „Zapora”, który po wojnie utrzymywał wozy umożliwiające transport większych rzeczy, jednak w wyniku reorganizacji w 1946 roku całkowicie z nich zrezygnował. „Łupaszka” natomiast, mimo niesprzyjających okoliczności, jeszcze pod koniec 1946 roku na Pomorzu dysponował własnymi taborami.
Komunistom czasami udawało się w wyniku obław i akcji antypartyzanckich odzyskiwać broń, zwłaszcza wspomnianą wyżej broń ciężką, która była trudna do transportu. W wyniku jednej z takich akcji partyzanci „Bartka” stracili działko i pięść pancerną.
Broń musiała być zawsze w pogotowiu, gdyż nigdy nie było wiadomo, kiedy może nastąpić atak przeciwnika. Z tego powodu partyzanci w zasadzie nie rozstawali się z karabinem bądź pistoletem. Nawet podczas snu często mieli obowiązek trzymać w ręku swoją broń. Podczas robienia rozeznania lub chwilowego opuszczenia oddziału (odwiedzenie rodziny, wyjście do miasta) dla własnego bezpieczeństwa ogniowcy mieli przy sobie broń krótką i granaty.
Reklama
Jak dbano o broń?
Oddziały nie produkowały same broni. W grę wchodziły jedynie naprawy ewentualnych zniszczeń, produkcja brakującego elementu lub stworzenie przez minerów ładunków wybuchowych. Dlatego też broń trzeba było utrzymywać w jak najlepszym stanie, aby uniknąć zniszczenia.
Takie same zasady panują w regularnym wojsku, jednak tam poza polem bitwy czy ćwiczeniami warunki do składowania swojego sprzętu są znacznie lepsze niż w oddziałach leśnych. W związku z tym w czasie postojów i przy każdej możliwej okazji partyzanci dokładnie ją czyścili, żeby uniknąć zardzewienia lub popsucia.
U jednych było to narzucone z góry, u innych, jak u „Bartka”, każdy dbał o swoje wyposażenie we własnym zakresie. Najważniejsze było, żeby broń działała. Nie wolno było czyścić naraz broni całego oddziału lub pododdziału, przynajmniej część musiała być zawsze gotowa do natychmiastowego użycia.
Do swoich karabinów część z partyzantów była na tyle przywiązana, że nawet po skończonej walce zatrzymywała ją w domu, co mogło narazić na szykany ze strony władzy. Świadczy to o silnej więzi między żołnierzami a bronią.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Tak zdobywano broń
Partyzanci właśnie od zdobywania broni przeważnie zaczynali swoją działalność, bez niej przeprowadzenie jakiejkolwiek większej akcji byłoby niemożliwe. Eugeniusz Kokolski ps. „Groźny” na początku swojej działalności, kiedy dopiero formowany oddział nie posiadał jeszcze żadnego uzbrojenia, wraz z podkomendnymi wyniósł z budynku Wojskowego Sądu Okręgowego w Łodzi „kilkanaście pistoletów, płaszcz wojskowy, buty, odbiornik radiowy oraz druki rozkazów wyjazdu wystawione dla prokuratorów sądu”.
Partyzanci, kiedy tylko nadarzyła się okazja, systematycznie gromadzili broń. Wiele było sposobów na jej uzyskanie. Część sprzętu zgromadzonego jeszcze podczas wojny udało się ukryć i przechować. Już w czasie przechodzenia frontu partyzanci zaczynali zbierać broń, szykując się na walkę z nowym okupantem, co wspomina Stefan Siekliński ps. „Stefek”:
Reklama
Myśmy byli wszyscy uzbrojeni, bo broni było dużo. Jak front rosyjski przeszedł, była i niemiecka broń, i ruska. Wszystko było w krzakach, w lesie, byle gdzie porzucone. Nie wiem, czy wojsko uciekało i nie chciało im się tego nosić, czy co.
Oddziały działające w czasie II wojny światowej przed przejściem frontu, spodziewając się walki z sowietami, podczas rozformowywania chowały broń w starannie zakamuflowanych melinach. Później w wielu jednostkach były specjalne osoby oddelegowane do znajdowania i przeszukiwania takich skrytek w celu zdobycia broni.
Zakonspirowane magazyny z bronią istniały zresztą jeszcze po całkowitym zaprzestaniu działań zbrojnych, które UB udawało się wykryć niekiedy dopiero po kilku latach poszukiwań.
Odbieranie broni przeciwnikowi
Nie zawsze zamelinowaną broń udawało się odzyskać, zwłaszcza gdy w międzyczasie oddział musiał szybko zmienić teren działania. 5 Wileńska Brygada „Łupaszki” po rozwiązaniu na Białostocczyźnie w 1945 roku podczas wznowienia walki już na Pomorzu musiała gromadzić broń praktycznie od nowa.
Podczas akcji skierowanych przeciwko posterunkom UB, MO czy siedzibom partyjnym PPR, a później PZPR dochodziło do rozbrojenia funkcjonariuszy bądź żołnierzy. Po walce zabierano także broń należącą do poległych. Lucjan Deniziak ps. „Orzeł” wspomina również o napadach na magazyny. Warto dla zobrazowania sytuacji przytoczyć fragment raportu na temat działalności „Zapory”:
Dnia 16 maja dokonano napadu terrorystycznego na Posterunek MO w Wojciechowie pow. Lublin. Bandyci wtargnęli na posterunek w porze obiadowej. Sterroryzowali i rozbroili załogę Posterunku, zabierając 7 szt. KBK, 400 szt. amunicji i 4 granaty będące w wyposażeniu funkcjonariuszy MO oraz 1 KBK i 1 pistolet zdany do MO przez miejscową ludność.
Reklama
Ponadto zrabowano z Posterunku 17 ładownic, 1 apteczkę, 5 granatników, 5 płaszczy wojskowych, 2 mundury, 4 pary obuwia, 2 pary bielizny, 3 koce, 8 pasów głównych, 3 paski do spodni, 7 czapek wojskowych, 2 czapki cywilne, 2 szaliki i beret, 1 zegarek, 1 brzytwę, 2 peleryny oraz artykuły żywnościowe.
Zakupy i inne źródła pozyskiwania broni
Zdarzało się, że ludzie dołączający do oddziałów przynosili własną broń, szczególnie dezerterzy z Ludowego Wojska Polskiego. Oddziały działające przy granicy z Czechosłowacją, takie jak Zgrupowanie Henryka Flamego ps. „Bartek” czy Józefa Kurasia ps. „Ogień”, często wyprawiały się za granicę, aby pozyskać broń z tamtejszych posterunków. Włodzimierz Bystrzycki ps. „Dzielny” wspomina częste rajdy na słowacką Orawę po granaty, z których bardzo lubił korzystać.
Zdarzało się nawet, że partyzanci kupowali broń od funkcjonariuszy MO. Miało to miejsce chociażby 20 kwietnia 1946 roku, kiedy funkcjonariusz MO Franciszek Wilczek sprzedał swoją broń żołnierzom „Bartka” za 1500 zł, jednocześnie zobowiązując się do dostarczenia amunicji i innej broni. Były to jednak odosobnione przypadki, wynikające raczej z osobistych kontaktów partyzantów z poszczególnymi funkcjonariuszami MO.
Równie rzadkie było zabieranie broni ludności cywilnej, co przyznaje „Bury” w tekście pt. Taktyka działalności oddziałów AK stosowana przeze mnie. Opuszczanie lasu przez żołnierzy, przechodzenie do innych oddziałów czy nawet rozwiązywanie całych oddziałów nie wpływało negatywnie na stan uzbrojenia jednostek. W związku z tym oddziały przeważnie miały coraz mniej problemów z brakiem broni niezbędnej do prowadzenia walki zbrojnej.
Przeczytaj również o tym dlaczego żołnierze wyklęci nie złożyli broni po 1945 roku?
Reklama
Życie codzienne wyklętych
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów i skrócony.
Ilustracja tytułowa: Oddział Hieronima Dekutowskiego ps. „Zapora”. Zdjęcie z książki Mróz, głód i wszy. Życie codzienne Wyklętych (materiały wydawcy).