Był 6 grudnia 1943 roku. W Okopach zamykano obejścia gospodarskie, chlewy, stajnie po wieczornym obrządku. Nagle od strony lasu Wincenty Koziński usłyszał tętent kopyt końskich. Jadący pędem na koniu młody chłopak krzyczał co sił: Ludzie! Uciekajcie! Banderowcy!
Poniższa fabularyzowana opowieść pochodzi z książki „Czerwone niebo nad Wołyniem”. Odtwarza ona prawdziwe wydarzenia w oparciu o relacje najbliższych krewnych autorki: członków rodziny Kozińskich ze wsi Okopy w powiecie sarneńskim na Wołyniu.
Nie dokończył… zakaszlał z wysiłku, osadzając konia, który wspiął się nerwowo przednimi kopytami do góry, parskając i rżąc. We wsi tu i ówdzie na nowo zabłysły światła lamp naftowych. Ludzie podnieśli krzyk, zawiadamiając w ten sposób sąsiadów.
„Ja zostaję! Nic mi nie zrobią!”
Chłopak, siedemnastoletni Janek Misztal, wracał od rodziny z Budek Borowskich i zobaczył przypadkiem, jak banderowcy otaczają wieś. Teraz zawrócił konia i popędził w stronę kościoła, który mieścił się na niewielkim wzgórzu, na końcu wsi.
Po chwili dzwony kościelne odezwały się donośnym, głośnym dźwiękiem. Spotęgowało to i tak powstały już w ludziach paniczny strach. Proboszcz parafii, razem z wikarym, po usłyszeniu wiadomości zaczął dzwonić, żeby w taki chociaż sposób ostrzec wieś; a potem poszedł do kościoła i położył się krzyżem przed wielkim ołtarzem. Towarzyszący mu nieustannie Janek i wikary, nie zważając na pogrążonego w modlitwie księdza, zaczęli go prosić:
– Księże Ludwiku! Zabierajcie się z nami! Uciekajmy!
– Ja zostaję! Nic mi nie zrobią! Nie odważą się! Tu będę! Przed Najświętszym Sakramentem! Ale wy uciekajcie! – Spojrzał na wikarego. – Będę modlił się za was wszystkich – dodał już drżącym głosem.
Wychodzący w pośpiechu z kościoła Janek z wikarym zobaczyli jeszcze, jak ksiądz Ludwik zapala świece przed wielkim ołtarzem. Zrozumieli, że jest gotów na śmierć.
Paniczna ucieczka
Zza wzgórza, na którym stał kościół, widać było wyraźnie unoszącą się łunę ognia. To paliły się Budki Borowskie. Ludzie w Okopach, spiesząc się, wyciągali z obór bydło, wyprowadzali konie i zaprzęgali je do wozów. Kobiety, biegając, wrzucały na wozy wszystko, co zdołały pochwycić – pierzyny, kożuchy, worki z żywnością.
Na ten zebrany naprędce dobytek sadzano dzieci, opatulone i obwiązane ogromnymi, wełnianymi chustami. Pomagano wejść na wozy ludziom starszym. Przejęta Michalina Kozińska wrzucała razem z Jewką do płóciennych worków bochny chleba i słoniny. Parobkowie ładowali, a raczej wrzucali na drugi wóz worki z owsem i jęczmieniem. Wincenty siedział już na załadowanym wozie, gotowy do odjazdu.
Noc była widna. Pełnia księżyca oświetlała makabryczną ucieczkę. Płacz dzieci i kobiet, krzyki dorosłych, przestraszonych ludzi i ryk bydła wypędzanego z obór i przywiązywanego z tyłu do wozów – to wszystko odbywało się w jednej chwili, choć uciekającym ludziom wydawało się nie wiadomo jaką wiecznością.
Każdy chciał jak najprędzej opuścić wieś – tym bardziej że trzeba było przejechać most i skręcić w drogę prowadzącą w odwrotnym kierunku do Karpiłówki, skąd spodziewano się banderowców. Przez ten most lada moment mogli nadjechać oprawcy.
„Szybko musimy uciekać w las!”
W ostatniej chwili, kiedy ruszył już pierwszy wóz z Kozińskimi i Zdzisiem, przybiegł skądś zdyszany [żydowski chłopiec, przybłęda] Mewsza.
– Gdzieś ty był! Do cholery! – krzyknął przerażony Zdzisław.
– Ja, ja…
– Siadaj szybko na wóz – krzyczał co sił do niego Zdziś. – Biegnij!
Wóz jednak mknął, ciągnięty przez poganiane co sił konie. W pewnej chwili Zdziś zobaczył, jak Mewsza, biegnąc za wozem, przewrócił się i coraz to bardziej oddalał się od niego. Niewiele myśląc, zeskoczył z pędzącego wozu i wpadł w zaspę śniegową.
Kiedy się z niej wydobył, wokół siebie zobaczył tylko pustą drogę, las, a w oddali na drodze poruszał się jakiś ciemny kształt. Przystanął i wypatrywał, w którą stronę ów kształt się przemieszcza. Zorientowawszy się, że czarna mała kulka przybliża się do niego, krzyknął:
– Mewsza! To ty?
– Ja… – Usłyszał słabe wołanie chłopca.
– Chodź! Szybko musimy uciekać w las! – Podbiegł i zaczął ciągnąć go za rękę. Ale, ku zdumieniu Zdzisia, Mewsza wcale nie chciał go słuchać i stało się nagle na odwrót – to Mewsza zaczął ciągnąć i prosić Zdzisia. Pociągnął go za rękę, wołając, żeby z nim pobiegł do opuszczonego już domu. Jakież było jego zdumienie i przerażenie, kiedy zobaczył, jak jego mały przyjaciel pakuje pod kożuszek duży bochen chleba.
„Wyrzuć ten chleb, do cholery”
– Mewsza! – krzyknął rozpaczliwym głosem. – Uciekajmy!
I nie czekając na reakcję chłopaka, chwycił go za rękę, ciągnąc w kierunku wyjścia. Zostali zupełnie sami w opuszczonej wsi, do której lada chwila mieli przybyć banderowcy.
Reklama
– Wyrzuć ten chleb, do cholery, Mewsza – prosił małego Żydka młody Koziński, ciągnąc go przez zaspy. – Diabli mi cię nadali, mogłem już być z rodzicami daleko w lesie.
Kiedy to mówił, chcąc nie chcąc łzy z żalu sączyły mu się po twarzy. Nagle zdał sobie sprawę ze swej bezsilności wobec losu. Nie wiedział, jak się ratować – nie miał broni, ogromne zwały śniegu uniemożliwiały ucieczkę. Na dodatek mały Żydek ciągle stękał i narzekał.
Kiedy wyszli na drogę za wieś, postanowili spróbować jeszcze biec co sił za wozami. Pokonując głęboki śnieg, biegli na skróty, żeby jak najszybciej znaleźć się przy moście. Zniknął gdzieś strach przed wilkami, natomiast panicznie bali się banderowców.
„Słychać było wyraźnie przybliżający się śpiew”
Nagle Zdziś przystanął, nasłuchując. Od strony pól, z daleka, zza wzgórza dzielącego obie wsie, słychać było wyraźnie przybliżający się z każdą chwilą śpiew.
Oj, na hori, tam żenci żnut
Tam popid horoju, jarom, dołynoju Kozaki jidut!
Hej! Dołynoju! Hej! Szyrokoju! Kozaki jidut!
A poperedu Doroszeńko Wede swoje wijsko, wijsko Zaporyskie choroszeńko. A pozadu Sachajdacznyj
Prodaw swoju żynku za tiutun, Taj lulku, neobacznyj!
Teraz Zdzisław zaczął już ciągnąć małego Mewszę, pomagając mu pokonać drogę, żeby zdążyć się ukryć. Zapadając się po pas w śniegowych zaspach, wtoczyli się pod most i cicho przykucnęli za drewnianymi przęsłami. Rzeczka Malinka zamarznięta była tylko przy brzegu, ale na nią nie wchodzili. Przykucnięci tak, zamarli w bezruchu, czekając.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Nie trwało to długo, kiedy już całkiem blisko usłyszeli wesołe, donośne głosy zbliżającej się do mostu bandyckiej watahy. Tętent kopyt końskich i skrzypienie jadących za nimi wozów zbliżały się z minuty na minutę. Po chwili chłopcy usłyszeli nad sobą odgłosy przejeżdżającego taboru. Most zadrżał pod ciężarem koni i wozów. Oprawcy byli nad nimi.
„Na plecach każdego wisiał karabin”
Na czele kolumny jechał dowódca. W dużej baraniej czapie i wysokich butach z cholewami wyróżniał się spośród pobratymców. Jego ubiór też dawał do zrozumienia, że jest kimś ważniejszym od przeciętnego, zwykłego rizuna.
Na plecach każdego z przejeżdżających wisiał karabin i pas z przewieszoną przez ramię amunicją. Banderowcy podobni byli jeden do drugiego – krótkie baranie kożuszki i czarne, duże baranie czapy na głowach, spod których widoczne były ogorzałe, zarośnięte twarze i pijackie, dziko patrzące oczy.
Postali jeszcze chwilę, upewniając się, czy nic im nie zagraża, po czym zaczęli czołgać się ostrożnie w górę po skarpie, żeby wyjść na drogę. Trzeba było przebyć tę trasę, żeby dotrzeć do lasu po drugiej stronie.
Czołgając się cicho i wolno po śniegu, Zdziś dawał ręką porozumiewawcze znaki przyjacielowi, co chwilę nasłuchując. Kiedy wreszcie dotarli do drogi, usłyszeli tym razem wyraźny galop kilkudziesięciu koni jadących w kierunku wsi, tuż za banderowcami. Nie było już odwrotu. Zdecydowali się przebiec jak najszybciej drogę i ukryć się w gęstym lesie.
Ukryci za konarami gęstych drzew, spoglądali na zbliżających się jeźdźców. Pochylone postacie na koniach, których nie można było rozpoznać, przemknęły obok chłopców jak wichura w stronę Okopów.
Może to na pomoc? – pomyślał przez chwilę Zdzisław. Ale kto?
Trzy płonące wsie
Świecący jasną pełnią księżyc oświetlał tę grudniową, mroźną noc 1943 roku. Zewsząd widać było ogromne łuny palących się domostw. Płonęły wszystkie naraz trzy polskie wsie. Otaczające je ogromne połacie lasów i zasp śniegowych tworzyły jakby zaporę od rozprzestrzeniania się ognia.
Grozy dopełniał fakt, że z głębi lasu rozlegało się od czasu do czasu wycie wilka. W parę chwil potem odezwały się głosy innych wilków. Nawoływanie zbierającego się stada było już oczywiste. Chłopcy przylgnęli do siebie, ukrywając się pod szerokim pniem rozłożystego drzewa. Instynkt chwili nakazywał im ratować się ucieczką, zerwali się więc i pędem wybiegli na drogę prowadzącą z powrotem w stronę Okopów.
Zbliżając się do palących się domostw, usłyszeli odgłosy bitwy – wyraźny turkot broni maszynowej. Gdzieniegdzie słychać było pojedyncze wybuchy granatów ręcznych. Kryjąc się za drzewami, ostrożnie podchodzili coraz bliżej wsi, czujni i gotowi w każdej chwili uciekać. Zdzisław zatrzymał się nagle, chwytając za rękę Mewszę. Zmęczony do granic wytrzymałości, zapytał, ciężko oddychając:
– Mewsza, słyszysz to co ja?
– Uhm. – Malec skinął głową.
– To partyzanci! Nasi! Słyszysz?! – wołał Zdziś uradowany.
Słupy ognia, zupełna pożoga
Przedzierali się teraz przez gęsty zagajnik, rosnący przed samą wsią. (…) Przykucnąwszy za kępami dzikich, pokrytych śniegowym puchem jeżyn, mieli przed sobą makabryczny widok palącej się wsi.
Prawie wszystkie domy zajęte były olbrzymimi słupami ognia. Płonęły także stodoły, spichrze, przybudówki. Ogromne, drewniane bele podpierające dachy strychów spadały z trzaskiem i hukiem, miażdżąc wszystko pod swoim ciężarem. Zdziś zrozumiał od razu – banderowcy zdążyli splądrować i podpalić wieś przed przybyciem partyzantów.
Energiczny, pełen werwy dowódca uwijał się na koniu, wydając pojedyncze komendy. Z dość licznego oddziału banderowców pozostała garstka, która wycofywała się, ostrzeliwując i chowając za drzewa. Zdzisławowi wydawało się przez moment, że mignęła mu przed oczami twarz Wasyla Buńczuka. Nadal nieustannie terkotał partyzancki karabin maszynowy. Pożar oświetlał pobojowisko. Wszędzie widać było leżące ciała ludzkie.
Banderowcy i ich kobiety
Banderowcy nie spodziewali się odwetu. Zajęci grabieniem i podpalaniem, zostali okrążeni i prawie całkowicie rozbici. Ku swemu zdumieniu, Zdzisław zobaczył ukrywające się za wozami ukraińskie kobiety. Boże! A co one tu robią? Ale zaraz sam sobie odpowiedział, widząc, jak niektóre z nich taszczą z podwórzy palących się gospodarstw worki z prosiakami i kurami.
Przy końcu drogi z Okopów, gdzie kończyły się zabudowania wsi, stały już gotowe do drogi powrotnej wozy załadowane zagrabionym dobytkiem ludzi, którzy ten dobytek zostawili, a którzy jak Kozińscy ratowali się przed śmiercią ucieczką.
Wozy uginały się pod ciężarem wszystkiego, czego polskie rodziny nie zdążyły zabrać. Wśród rozsypanego zboża walały się naczynia kuchenne, talerze, kubki, gdzieniegdzie wystawały czerwone pękate pierzyny, naddarte, wrzucane naprędce, z których wydobywało się pierze i fruwało wszędzie, pędzone przez podmuchy ognia.
W niektórych miejscach widać było dopalające się resztki domów. Tam powoli ogień zaczynał maleć i słychać było huki dopalających się ciężkich krokwi oraz trzask spadającego z okien, rozbijającego się szkła.
Banderowcy, wycofując się, nie zdążyli zabrać wyniesionego z domów dobytku, ale towarzyszące im kobiety uparcie taszczyły ze sobą zdobyczny łup – nawet wtedy, kiedy wycofywały się do lasu razem ze swoimi „bohaterami”. Odgłos wystrzałów jakby powoli milknął. Resztki oprawców opuszczały wieś.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Barbary Iskry Kozińskiej pt. Czerwone niebo nad Wołyniem. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Bellona w 2021 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.
8 komentarzy