To nie mogło się udać. Nie przy tej ekipie, nie przy uważnym spojrzeniu breżniewowskiego Kremla, nie przy ideologicznych okowach, którymi spętana była pogrudniowa ekipa Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza. Reforma gospodarcza wymaga odwagi, determinacji i przywództwa. Gierkowska ekipa nie miała żadnej z tych cech.
Choć początek był nawet dość obiecujący. W 1971 roku władze powołują Komisję Partyjno-Rządową ds. Unowocześnienia Funkcjonowania Gospodarki i Państwa. Interesująca nazwa, znamionująca wielkie reformatorskie dzieło, które obejmie nie tylko gospodarkę, ale całą strukturę państwa.
Reklama
Trzeba zdecentralizować gospodarkę
Dobry zamysł, bo gospodarka nie funkcjonuje w próżni, w ogromnym stopniu zależy od sposobu funkcjonowania całego kraju. I ten dobry pomysł początkowo jest realizowany – po kilku miesiącach komisji udaje się wypracować model nowego systemu, który ostrożnie zostanie nazwany „tezami”. Jak na ówczesne warunki, „tezy” to niemal rewolucja.
Ich autorzy postulują przede wszystkim reformę centrum – instytucji kierujących gospodarką, planowania gospodarczego, zarządzania całym ekonomicznym organizmem. Kolejnym krokiem ma być zmiana działania organizacji gospodarczych, w praktyce ich znaczące usamodzielnienie – zniesienie limitów zatrudnienia, funduszu płac, nawet inwestycji oraz limitów dewizowych.
Jak na kraje bloku sowieckiego, to niemal rewolucja, bo oznacza decentralizację. Dla komunistycznych kacyków, przyzwyczajonych do traktowania państwa jako czegoś w rodzaju wielkiego PGR-u, to szok. Decentralizacja oznacza ograniczenie ich władzy. A oni przecież właśnie do władzy się dorwali. Mieliby z tego zrezygnować?
Gierek nie chce decentralizacji
Edward Gierek jest przyzwyczajony do innego modelu. To przyzwyczajenie jest mocne, bo na Śląsku, gdzie w latach 1956–1970 był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, centralizacja decyzji przyniosła dobre efekty. (…) To tam powstał model, który Gierek później będzie chciał zaaplikować całej Polsce: „Rząd rządzi – partia kieruje”. Tyle tylko, że to, co w ówczesnej sytuacji sprawdza się w jednym, specyficznym regionie, nie musi sprawdzić się w całym kraju; a nawet nie może.
Tezy Komisji Partyjno-Rządowej ds. Unowocześnienia Funkcjonowania Gospodarki i Państwa nie zostają opublikowane. Co więcej, nie zostają nawet oficjalnie przez komisję przyjęte. Pozostają jedynie wewnętrznym dokumentem KC, który coraz bardziej pokrywa się kurzem, aż w końcu zostaje zupełnie zapomniany.
Tym szybciej, że nagle sytuacja ekonomiczna kraju się poprawia. Gierkowcom sprzyja szczęście, bo Związek Sowiecki udziela nowej ekipie 100 milionów dolarów kredytu, na świecie dość gwałtownie rośnie popyt, a w ślad za tym ceny węgla. A są jeszcze spore rezerwy dewizowe zgromadzone w państwowej kasie przez ekipę Władysława Gomułki.
Reklama
Wszystko to pozwala nie tylko na wycofanie się z grudniowej podwyżki cen, ale również na zwiększenie importu żywności, co znacząco poprawia zaopatrzenie sklepów i uspokaja społeczne nastroje. (…)
Wielkie Organizacje Gospodarcze
Z planowanej reformy wdrażany jest tylko projekt powołania Wielkich Organizacji Gospodarczych, tak zwanych WOG-ów. Inne jej elementy, w tym zmiana struktury cen oraz ograniczenie władzy Centrum, wyparowują. WOG-i mają być lokomotywą postępu gospodarczego i działać według nowych zasad, wyposażone w większą wolność gospodarczą wyrażającą się między innymi mniejszymi ograniczeniami w zatrudnieniu i dysponowaniu funduszem płac.
Bardzo połowiczne rozwiązanie, WOG-i to w praktyce dawne zjednoczenia, teraz wyposażone w nieco większe uprawnienia. Ale, jak się wkrótce okaże, także i to tylko na chwilę. Władza sukcesywnie, niemal natychmiast po rozpoczęciu wdrażania tej reformy w 1973 roku, zaczyna wybijać jej zęby.
Najpierw przez rozwodnienie założeń reformy. Na początku powołano dwadzieścia cztery WOG-i, które łącznie dają 24 procent całej produkcji przemysłowej. Rok później „lokomotyw” jest już blisko trzy razy więcej – sześćdziesiąt jeden, w 1975 roku ich liczba wzrasta do stu dziesięciu i obejmuje 67 procent całej produkcji przemysłowej.
Reklama
O ile premier Piotr Jaroszewicz, zawołany etatysta, mógłby jeszcze znosić dwadzieścia cztery organizacje, nad którymi nie ma pełni władzy, o tyle liczba ponad pięć razy większa i obejmująca większość produkcji przemysłowej jest ponad jego siły. Centrum przystępuje do kontrofensywy, za pretekst biorąc pogłębiającą się nierównowagę rynkową, spowodowaną zbyt dużym wzrostem płac.
Wraca stare
W efekcie – jak napisał w swojej klasycznej już książce o gospodarce „przerwanej dekady” Waldemar Kuczyński – w drugiej połowie 1974 roku uprawnienia WOG-ów zostają odchudzone o możliwość zatrudniania nowych pracowników i swobodnego dysponowania funduszem płac, ograniczona zostaje też – a jak się wkrótce okaże całkowicie zablokowana – możliwość dysponowania funduszem dewizowym.
Rok później rząd wprowadza dalsze bariery, które uniemożliwiają takie sterowanie funduszem płac, aby wysokość zarobków uzależnić od wzrostu wydajności pracy. W kolejnych miesiącach administracyjny gorset krępujący samodzielność Wielkich Organizacji Gospodarczych zostaje zaciśnięty tak bardzo, że, jak napisał w książce Po wielkim skoku Waldemar Kuczyński:
Z reformy nie zostało nic. Triumfował stary system, jeszcze mniej sprawny niż w roku 1973, gdy podejmowano reformę spóźnioną i ograniczoną. Gdyby wytrwano przy reformie, bylibyśmy w innej sytuacji gospodarczej. Porzucenie reformy zamknęło drogę pewnym szansom, a otworzyło pewnym pokusom.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Najważniejszą pokusą, której uległa gierkowska ekipa, był wzrost inwestycji. Bez wątpienia konieczny, a nawet bezdyskusyjnie konieczny, ale jego rozmiary były dla polskiej gospodarki nie do udźwignięcia. Jeszcze bardziej nie do udźwignięcia były towarzyszący temu chaos i gigantyczne marnotrawstwo.
Licencje za grube miliardy
W latach 1971–1975 zainwestowano prawie dwa biliony (1 919 000 000 000) złotych (w cenach z 1976 roku), o bilion więcej niż w ostatniej gomułkowskiej pięciolatce i o 540 miliardów złotych więcej, niż początkowo planowano. A to nie wszystko, bo ponad kwotę biliona 919 miliardów złotych trzeba było jeszcze wydać 715 miliardów na dokończenie inwestycji z lat 1966–1970. Góra pieniędzy, Himalaje pieniędzy.
Reklama
W normalnych warunkach ten ciężar inwestycyjny byłby nie do udźwignięcia, bo musiałby się odbyć kosztem poziomu życia obywateli. W tym specyficznym momencie światowa gospodarka dławiła się jednak nadmiarem pieniędzy, zarówno więc rządy państw zachodnich, jak i prywatni bankierzy na wyprzódki inwestowali nadmiar gotówki w kredyty dla Polski. W wypadku kredytów rządowych niemałą rolę odgrywały też zapewne polityka i nadzieje, że rzeka dolarów, marek i franków płynąca za żelazną kurtynę doprowadzi do dekompozycji obozu sowieckiego.
Znaczna część z tych pieniędzy została najzwyczajniej w świecie przejedzona, bo przeznaczono ją na import dóbr konsumpcyjnych, ale część przekazano na zakup licencji. I kupowane je w hurtowych ilościach, skoro przez pierwsze ćwierćwiecze istnienia Polski Ludowej nabyliśmy 218 licencji, wydając na ten cel 744 miliony złotych dewizowych, a tylko w latach 1971–1976 370 licencji za 1,8 miliarda złotych dewizowych. Przy czym, jak twierdzi Waldemar Kuczyński w książce Po wielkim skoku, koszt zakupu licencji obejmował niespełna 10 procent łącznych kosztów ich wykorzystania. Notabene w ówczesnej propagandzie niechętnie posługiwano się słowem „licencja”. (…)
Więcej niż propaganda o ówczesnej Polsce i sposobie myślenia rządzącej ekipy „Sztygara” mówi jednak struktura zakupu licencji. Najwięcej dostał przemysł maszynowy, 144 licencje za 657 milionów złotych dewizowych, 53 przemysł ciężki, za co zapłacono 262 miliony złotych, a budownictwo obdarowano dziewiętnastoma licencjami, za które zapłacono 20 milionów złotych. Za to przemysł spożywczy oraz lekki, produkujące na rynek konsumpcyjny, musiały się zadowolić łącznie zaledwie trzema licencjami.
Buksująca w miejscu gospodarka
Wszystko to zdało się psu na budę. „Jeżeli od stóp wzrostu eksportu odjąć wpływ wzrostu cen na rynkach międzynarodowych, który w latach siedemdziesiątych był o wiele wyższy niż w latach sześćdziesiątych, to właściwie można mówić o braku reakcji eksportu na zastrzyk technologiczny” – podsumował Waldemar Kuczyński.
A przecież właśnie na tym zasadzała się gierkowska polityka gospodarcza – zaciągamy tanie kredyty na Zachodzie, za które kupujemy nowoczesne technologie i maszyny, a wyprodukowane w Polsce towary, przy znacznie niższych kosztach pracy i tańszych surowcach (przynajmniej tych importowanych ze Związku Sowieckiego) sprzedajemy na Zachodzie po wysokich cenach i w ten sposób nabijamy polską kabzę. Fabryka świata. Tyle że buksująca w miejscu. (…)
Obiecujące początki
Ale w pierwszych latach „przerwanej dekady” wszystko zdawało się sprzyjać planom Gierka. W latach 1970–1977 pensje ludności wzrosły aż o 120 procent, importowane towary piętrzyły się na półkach, wzrastała liczba oddawanych mieszkań, choć do zaspokojenia popytu było daleko. Coraz więcej Polaków wsiadało do swoich czterech kółek, na które musieli wprawdzie długo czekać – w czerwcu 1973 roku Powszechna Kasa Oszczędności (PKO) informowała, że zamknęła już przyjmowanie przedpłat na rok 1977 i rozpoczyna przyjmowanie przedpłat na lata 1978–1980 – ale pracowicie odkładali pieniądze, co pozwoliło trzymać w ryzach inflację.
Reklama
Tyle tylko, że psuła się sytuacja w rolnictwie, zwłaszcza „na odcinku mięsnym”. Wzrost płac spowodował, że w 1977 roku popyt na mięso był niemal o 100 procent większy niż w końcu epoki gomułkowskiej, tymczasem produkcja mięsa zwiększyła się w tym czasie tylko o 34 procent. Ale trzeba przyznać, że i tak w latach 1971–1975 polskie rolnictwo dokonało gigantycznego skoku – pogłowie bydła wzrosło w tym czasie z niespełna 11 do ponad 13 milionów sztuk, a trzody chlewnej z 13,4 do aż 21,5 milionów sztuk.
Błyskawicznie rosło też spożycie mięsa. W poprzednim dwudziestoleciu statystyczny Polak zwiększył spożycie mięsa o 16,5 kilograma, a w ciągu zaledwie pięciu gierkowskich lat aż o 17,4 kilograma. Gigantyczny skok. Tyle że rolnictwo doszło do ściany.
Nie musiało tak być, ale „Sztygar” i jego akolici nie mieli sprecyzowanej polityki wobec tego sektora gospodarki. Stawiali przede wszystkim na rolnictwo uspołecznione, Państwowe Gospodarstwa Rolne, których wydajność była tragicznie niska, choć pochłaniały one znakomitą większość środków produkcji. Indywidualne gospodarstwa, jako niezgodne z leninowską doktryną, raz było dopieszczane, to znowu tłamszone, między innymi przez wprowadzenie zakazu sprzedaży ziemi indywidualnym rolnikom oraz nadanie naczelnikom gmin prawa do wywłaszczania tych, którzy „źle gospodarują”.
Nieurodzaj i załamanie w rolnictwie
Załamanie hodowli nastąpiło w 1975 roku, a bezpośrednią jego przyczyną był nieurodzaj – w tym roku zebrano tylko 19,5 miliona ton zbóż wobec blisko 23 milionów rok wcześniej i 46,4 miliona ton ziemniaków, podczas gdy w 1974 roku było to 48,5 miliona ton. Co gorsza, zamiast w tej sytuacji kupić ziemniaki i zboże za granicą, import jeszcze ograniczono. W efekcie stado bydła zmniejszyło się o 3, a świń aż o 12 procent. Dodatkowo nieurodzaj w rolnictwie w 1975 roku dotknął również Związek Sowiecki, kraj ten zaczął więc importować duże ilości płodów rolnych, co wywindowało jego ceny na rynkach światowych.
Reklama
Być może poradzono by sobie z tą sytuacją, a przynajmniej zażegnano by ją w kolejnym roku, gdyby nie głupie decyzje. Władza zdecydowała, że odbudowa pogłowia zwierząt powinna nastąpić przede wszystkim w PGR-ach i w rezultacie to tam skierowano środki produkcji rolnej. Znowu zadziałał ideologiczny gorset.
Władza poczyniła krok w kierunku realizacji obietnicy złożonej przez Gierka sekretarzowi generalnemu KC KPZS, Leonidowi Breżniewowi: „Myślimy oczywiście, aby w warunkach spokoju przygotować rozwój naszej wsi na płaszczyźnie przeobrażeń socjalistycznych, gdyż jest to jedyna droga”. Spryciarze – chcieli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Bolesne przebudzenie
Obie spalili. Poszło na zmarnowanie, a rezultatem były wydłużające się kolejki do sklepów mięsnych. W pierwszym rzucie zwłaszcza w małych miejscowościach, bo aby zapobiec defetystycznym nastrojom ludności, wielkie miasta z jej „przodującą klasą robotniczą” przez pierwszy okres trzymano pod kloszem. Z czasem nawet to przestało być możliwe i stojące w nocy kolejki do sklepów z mięsem na trwałe wrosły w polski krajobraz. (…)
Eldorado z pierwszej gierkowskiej dekady dobiegało końca, piękny sen o „dziesiątej potędze światowej gospodarki” skończył się gwałtownym i bolesnym wybudzeniem w czerwcu 1976 roku.
Reklama
Przebudzenie przebiegało w galopującym tempie, bo z każdym miesiącem pogarszał się bilans płatniczy. Ceny kredytu rosły, liczba chętnych do ich udzielania się zmniejszała, spadły ceny węgla, a inwestycje nie przynosiły spodziewanych efektów. „Druga Polska”, która zdawała się tak pięknie i bezkonfliktowo rozkwitać, zaczęła tonąć, a entuzjastów rzucenia jej koła ratunkowego było jak na lekarstwo.
Tym bardziej że pogorszyła się sytuacja międzynarodowa. W 1978 roku Moskwa zaczęła rozmieszczać rakiety SS-20, na co Amerykanie odpowiedzieli rozlokowaniem w Europie Zachodniej pocisków manewrujących Cruise. Kupno najnowocześniejszych technologii zachodnich przestało już być tak łatwe jak w poprzednich pięciu latach, ale, co ważniejsze, trzeba było przeznaczać więcej środków na armię.
Rezerwy i możliwości topniały, po gomułkowskiej dewizowej nadwyżce handlowej pozostało już tylko niewczesne wspomnienie. Polska nie musiała jeszcze w 1976 roku pożyczać za granicą smalcu, ale ten moment zbliżał się szybkimi krokami.
Plany władzy na ratowanie sytuacji
Wtedy, po czerwcowej porażce 1976 roku, można było przeciwstawić się jeszcze upadkowi, ale pole manewru zostało mocno ograniczone; nie tylko, a nawet nie przede wszystkim przez czynniki ekonomiczne, ale przez sytuację społeczną. Przypomnijmy – przywództwo Edwarda Gierka i całej partii komunistycznej było od grudnia 1970 roku oparte na „dowożeniu” wzrostu gospodarczego, na stałym poprawianiu poziomu życia Polaków. Innej idei nie było, w komunizm, ustrój powszechnej szczęśliwości niewielu już wówczas wierzyło. A ta polityka właśnie się załamała. (…)
Reklama
Choć jeszcze [rządząca ekipa próbowała ratować sytuację]. Po pierwsze, jak twierdzi Andrzej Werblan, po protestach w Radomiu, Ursusie i Płocku wcale nie zrezygnowali z podwyżki cen. Plan był inny, Gierek i Jaroszewicz umyślili sobie, że po fali masówek, niesieni poparciem społecznym powrócą do koncepcji podwyżek cen lekko tylko skorygowanych. Tę drogę zablokował im jednak podczas berlińskiej narady partii komunistycznych Leonid Breżniew. W tej sytuacji wymyślili, autorem pomysłu był premier Jaroszewicz, „manewr gospodarczy”, którego najważniejszym założeniem było ograniczenie „frontu inwestycyjnego”.
Zwijanie inwestycji
Zaczęto zamykać pierwsze inwestycje. Zrazu racjonalnie, odkładając na lepsze czasy budowy dopiero rozpoczęte, ale ponieważ nie dawało to oczekiwanych efektów, a w każdym razie efekty były zbyt małe, skalpel został zastąpiony siekierą. Pod jej uderzenie szły inwestycje znacznie już zaawansowane, choć nie objęło to sztandarowej budowy lat siedemdziesiątych – Huty Katowice. Nie mogło, jej patronem był sam I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR. A ta pochłaniała gigantyczne środki, choć korzyści z niej były mocno iluzoryczne.
Była jednak pomnikiem gierkowskiej władzy, a władców – nie tylko w socjalizmie – nic nie jest w stanie przekonać, że nawet pomniki ich geniuszu muszą mieć ekonomiczne lub społeczne uzasadnienie. Na dodatek Huta Katowice była wyznacznikiem propagandy całej dekady, barejowskim misiem, który „odpowiadał żywotnym interesom całego społeczeństwa”, był „na skalę naszych możliwości” i „otwierał oczy naszym niedowiarkom”.
Pieniądze na tę inwestycję płynęły więc po rozpoczęciu „manewru gospodarczego” – jedną z cech socjalizmu było stałe nadużywanie militarnych pojęć, które miały mobilizować opinię społeczną – nieprzerwanym strumieniem, który zastygał w milionach ton betonu i żelastwa.
Reklama
Co gorsza, takich Hut Katowice były dziesiątki, a może setki. Mniejszych, ale w swojej masie jeszcze kosztowniejszych. Lokalni partyjni kacykowie też chcieli mieć swoje pomniki. A słabnącemu przywództwu Gierka coraz bardziej zależało na ich poparciu. Odważny zrazu plan ograniczania inwestycji coraz bardziej się rozwadniał, bo towarzysze z terenu robili wszystko, aby realizowana akurat na obszarze ich władztwa inwestycja nie trafiła pod nóż.
„Kochał być kochanym”
Jeździli więc do Warszawy, przekonywali, prosili, błagali, obiecywali, czasem nawet grozili. Z reguły skutecznie. W dużym stopniu wynikało to z charakteru Edwarda Gierka, który nie lubił konfliktów i starał się ich unikać.
„Kochał być kochanym”. Przez wszystkich. Należał też do tych szefów, którzy zawsze przyjmują zdanie swojego ostatniego rozmówcy, jeśli więc nawet ustalenia z premierem Piotrem Jaroszewiczem były inne – teoretycznie to szef rządu nadzorował „manewr gospodarczy” – to bardzo często ulegał i wyrażał zgodę na rozpoczęcie bądź kontynuację inwestycji.
W kraju, w którym wszystkie decyzje zależą od jednego człowieka, naciski i prośby okazują się z reguły skuteczne, bo decyzje nie są oparte na racjonalnych przesłankach. „W rezultacie skala robót mierzona wielkością zaangażowania inwestycyjnego była w 1979 roku niewiele mniejsza niż przed paru laty” – podsumował w Po wielkim skoku Waldemar Kuczyński.
Spirala zadłużenia
Tymczasem pętla zadłużenia rosła, osiągając w końcu lat siedemdziesiątych poziom 25 miliardów złotych, z czego 3,4 miliarda było zadłużeniem krótkookresowym. W 1979 roku spłata kredytów pochłaniała już 76 procent dochodów z eksportu, konieczne więc się stało radykalne ograniczenie importu inwestycyjnego. W efekcie produkcja wielu przedsiębiorstw – uzależniona od kupowanych na Zachodzie komponentów – po prostu zamarła. Agonia, przed którą mogłyby uratować jedynie niezwykle ostre cięcia, ale na to rządząca ekipa nie miała ani siły, ani ochoty, ani determinacji. (…)
O klęsce całej gierkowskiej filozofii gospodarczej najlepiej świadczy porównanie wartości eksportu na jednego mieszkańca Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Polski. W przypadku NRD, którego gospodarcza filozofia nie była oparta na eksporcie, ta wartość wyniosła w 1980 roku 1053 dolary, podczas gdy w Polsce było to zaledwie 478 dolarów. To nie mogło się udać…
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Piotra Gajdzińskiego pt. Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona 2021.
Reklama
Cała prawda o złotej epoce gierkowskiej
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.
4 komentarze