Pułkownik Marcin Szymański w 2008 roku dowodził polską grupą bojową w Afganistanie. Stacjonując w prowincji Ghazni oficer oraz jego podwładni brali udział między innymi w licznych patrolach. W ich trakcie żołnierze odwiedzali wysunięte posterunki, które przypominały ponoć „bardziej wczesnośredniowieczne grody niż bazę NATO”. O tym jak dokładnie wyglądały możemy przeczytać w książce Zakładnicy piekła.
Siedząc w rosomaku, wykorzystałem czas na rozmowę ze swoim zastępcą. Chłopaki z zespołu Charlie patrolowały już drogę od południa. Zamierzaliśmy spotkać się tej nocy na małym posterunku Quarabach.
Reklama
Uboga i monotonna dieta
Jacob miał się tam przesiąść do pojazdu mojego zastępcy, aby zbadać pozostałe mosty. Odbyliśmy z Piotrem krótką szyfrowaną pogawędkę przez telefon satelitarny. Podczas rozmów o sprawach operacyjnych posługiwaliśmy się kodem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że telefonia satelitarna może być podsłuchiwana, więc stosowaliśmy terminy znane tylko nam.
Tym razem poza kwestiami operacyjnymi mieliśmy jednak do obgadania jeszcze jeden bardzo istotny temat: jedzenie. Konwoje logistyczne docierały do bazy w Ghazni z coraz większym trudem. Talibowie skutecznie je przechwytywali. W rezultacie nasza dieta stała się bardzo uboga i monotonna. Dominowało jedzenie z puszek i suche racje, a od czasu do czasu pojawiały się amerykańskie mrożonki, od których dostawaliśmy rozwolnienia.
Było naprawdę kiepsko. Baza Warrior na południu miała lepsze zaopatrzenie, uknuliśmy więc z Piotrem plan na wyżerkę. Chłopaki z zespołu Charlie obiecały zabrać ze sobą na patrol grilla i wszystko, co można na nim przyrządzić. Czekaliśmy na to jak dzieciaki na tort urodzinowy. Późnym popołudniem dojechaliśmy do posterunku Quarabach.
Teren wielkości boiska
Była to mała baza wypadowa, dzięki której mogliśmy kontrolować kluczowy teren wzdłuż autostrady. Takie miejsca nazywaliśmy w skrócie COP – od combat outpost. Infrastruktura przypominała bardziej wczesnośredniowieczny gród niż bazę NATO.
Reklama
Teren wielkości boiska otoczony był wysokimi na kilka metrów koszami z piaskiem, natomiast ich zewnętrzne ściany dodatkowo wzmocniono drutem kolczastym. Nazywaliśmy tego typu konstrukcje bastionami HESCO. Na obwodzie piaskowego muru rozmieszczone były cztery stanowiska dla wozów bojowych. Parkowaliśmy tam nasze rosomaki.
W nocy za pomocą kamer termowizyjnych prowadziliśmy z nich obserwację terenu wokół szosy. Z tych stanowisk otwieraliśmy też ogień podczas obrony fortu przed atakami, a takie czasem się zdarzały. Wewnątrz minibazy stało kilka kontenerów, które wykorzystywaliśmy jako miejsca do spania.
Był tu też mały magazyn na żywność i wodę, a w kącie terkotał agregat. Za kontenerami postawiliśmy prymitywną, cuchnącą toaletę. Od czasu do czasu trzeba było palić w niej odchody.
W jednym z narożników wydzieliliśmy z kolei miejsce na paliwo, które dostarczał tu w kilkusetlitrowych gumowych zbiornikach śmigłowiec. Wszędzie było pełno kurzu, wokół leżały śmieci, a na drucie kolczastym powiewały dumnie skrawki papieru toaletowego.
Reklama
Odrobina normalności
To paskudne miejsce w niczym jednak nie odbiegało od lokalnych standardów estetyki. Załogi w takim forcie rotowaliśmy co kilka dni. Stacjonował tu również pluton afgańskiej policji, którego zadaniem było pilnowanie bazy, podczas gdy nasi żołnierze patrolowali teren. Oczywiście żywiliśmy Afgańczyków i zaopatrywaliśmy w paliwo – współpraca jednak nie należała do, powiedzmy, najłatwiejszych.
Kiedy wjechaliśmy do bazy, był już tam zespół Piotra. Część naszych wozów, włącznie z moim, pozostała poza ochronnym murem – nie pierwszy raz koczowaliśmy w terenie. Tym razem z wnętrza zamiast smrodu fekaliów dobiegał zapach smażonego mięsa – żołnierze z południa zaczęli pichcić.
Kilku chłopaków pozostało przy wozach, a pozostali pognali w miejsce, z którego unosił się grillowy dym. Szczera radość – dawno nie widziałem tego na twarzach swoich ludzi… Jedzenia było dużo, przytargali tu całą ciężarówkę różnych specjałów – tak, w tym gównianym okresie wszyscy właśnie tego potrzebowaliśmy.
Odrobiny normalności. Czegoś choć trochę przyjemnego, drobnej okazji, która przypomni, jak to jest unosić kąciki ust w uśmiechu. Piotra jak zwykle powitałem niedźwiedzim uściskiem. Nie widzieliśmy się od tygodni i szczerze się uradowałem z tego spotkania – nawet biorąc pod uwagę kiepskie okoliczności.
Reklama
– Jak się cieszę, że cię widzę, bracie! – Klepnąłem go raz jeszcze w plecy. – Dzięki za prowiant, chłopaki potrzebowały jakiejś zmiany. Rzygać mi już się chce od MRE. MRE oznaczało w naszym żargonie amerykańską rację żywnościową – był to skrót od meal ready to eat.
Obok jednego z kontenerów kilku ludzi przerzucało mięso na grillu, którego zapach wprost zwalał z nóg. Robiliśmy tak zwane szybkie sandwicze: upychaliśmy smażone frykasy pomięzy kromki chleba tostowego, polewając to wszystko ketchupem. Nie mam pojęcia, czy wcześniej coś mi tak zabójczo smakowało.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Marcina Szymańskiego pt. Zakładnicy piekła. Afganistan dziennika pułkownika Marcina (Bellona 2023).