Czy przestępczość oraz przemoc wśród szlachty była zjawiskiem rzadkim i nietypowym, czy wprost przeciwnie – zupełnie powszechnym? Do niedawna na takie pytanie brakowało jednoznacznej odpowiedzi, a temat budził w nauce spore kontrowersje. Przytaczano wyrywkowe źródła i komentarze, nie było jednak ścisłych liczb, pozwalających wyciągnąć miarodajne wnioski. Teraz już są.
Oczywiście, w powszechnej wyobraźni zadomowił się obraz szlacheckich zajazdów, awantur oraz walk w obronie splamionego honoru. Dla jego ugruntowania bardzo wiele zrobili pisarze XIX stulecia, zresztą zwykle o ziemiańskim pochodzeniu.
Reklama
Wyrywkowe spojrzenie. Ekscesy szlachty na Rusi Czerwonej
Na samym początku XX wieku ukazała się też popularnonaukowa praca Władysława Łozińskiego pod tytułem Prawem i lewem: demaskująca niezwykłe nasilenie wojen wewnętrznych, zbrodni, napadów, zemst rodowych i waśni sąsiedzkich na XVII-wiecznej Rusi Czerwonej.
Przez długi czas była to jedyna zwarta publikacja rzucająca światło na przestępcze skłonności polskich herbowników. Historycy podchodzili do niej jednak z rezerwą. Wielu starało się podważyć może nie rzetelność autora, ale na pewno kompletność ujęcia, jakie zaprezentował.
Komentowano, że Łoziński zajął się regionem pogranicznym i pogrążonym w szczególnej anarchii, a opisane przez niego historie wcale nie odzwierciedlały sytuacji panującej w całym kraju.
Gdzie indziej typowi szlachcice mieli w dalece większym stopniu kierować się cnotą, szacunkiem do braci, praworządnością, umiłowaniem pokoju w stosunkach wewnętrznych. Na dowód przytaczano chociażby komentarze obcokrajowców, chwalących Rzeczpospolitą jako państwo bezpieczne, po którym dało się podróżować bez obaw o zdrowie i sakwę.
Reklama
Nowe badania nad przestępczością ziemian
Faktyczny obraz rzeczy udało się ustalić dopiero na początku XXI wieku dzięki szczegółowym badaniom ksiąg sądowych, zwłaszcza grodzkich.
Prowadził je bodaj najlepszy znawca staropolskiej przestępczości doktor Marcin Kamler – najpierw w aktach z ziemi sieradzkiej, położonej w centrum kraju i cechującej się podobnymi układami społecznymi co główne prowincje, potem też między innymi w materiałach z Poznania, Krakowa, Lublina, Wielunia czy Brześcia Kujawskiego. Wnioski, jak sam przyznawał, okazały się „zdumiewające”.
Kamler badał księgi wyrywkowo, cokolwiek innego wymagałoby bowiem pracy nie jednego historyka, ale całego zespołu. Mimo to odnalazł imponującą liczbę wzmianek o przeróżnych szlacheckich aktach przemocy.
Przykładowo w grodzie sieradzkim tylko w ciągu niespełna trzech dekad XVII stulecia złożono niemal 3 tysiące skarg na zranienia, których dokonali herbownicy. Daje to, bagatela, ponad sto spraw rocznie. Miejscowi waćpanowie dopuścili się też stu sześćdziesięciu ośmiu odnotowanych zabójstw – średnio sześciu na rok, tylko w jurysdykcji tego jednego urzędu grodzkiego.
Reklama
„Wziąwszy pod uwagę fakt, że [badane] powiaty nie były szczególnie rozległe i niezbyt gęsto zaludnione, należy się zgodzić iż jest to liczba ogromna” – kwitował historyk.
Zjawisko masowe. Prawdziwy obraz szlacheckiej przemocy
Co najważniejsze, kwerendy prowadzone w innych regionach przyniosły bardzo podobne rezultaty. W grodzie krakowskim czy poznańskim natężenie spraw było mniejsze niż w Sieradzu, ale już w ziemi łęczyckiej – wyraźnie większe.
Ogółem, jak oceniał Kamler, niemal wszędzie przemoc szlachecka stanowiła „zjawisko masowe”. Średnio w jednym sądzie grodzkim rozpatrywano rocznie jakieś trzy, cztery sprawy o morderstwa popełnione przez szlachciców. A takich sądów na obszarze Korony działało ponad 60.
Faktycznych zbrodni było oczywiście więcej: postępowania, zgodnie z prawem, jakie obowiązywało szlachtę, wdrażano tylko po wniesieniu prywatnej skargi. Nie zawsze winny był znany i dało się mu wytoczyć proces, zdarzały się też, chyba dość często, przypadki pozasądowych, nieformalnych ugód między sprawcami i rodzinami zabitych.
Co więcej, mordowanie własnych poddanych nie było czynem zabronionym, więc takich zbrodni w ogóle nie odnotowywano ani nie piętnowano.
Zdumiewający bilans
Tak czy owak, można spokojnie szacować, że w skali kraju w sądach grodzkich i działających równolegle ziemskich prowadzono przynajmniej trzysta, czterysta procesów o morderstwa dokonane przez szlachciców w ciągu każdego roku. W przeciągu dekady – 3–4 tysiące.
Liczba porażająca, jeśli wziąć pod uwagę, że odnosi się do względnie wąskiego stanu, który liczył w tym czasie nie więcej niż jakieś dwieście tysięcy dorosłych mężczyzn.
Reklama
Nic dziwnego, że na sejmikach i w pismach politycznych nieustannie narzekano na powszechność morderstw. Dajmy na to Piotr Skarga piętnował przypadki, gdy sprawiedliwości unikali nawet szlachcice mający na sumieniu „sto głów”. Może i przesadzał, ale czy bardzo?
Z liczb wynika, że przynajmniej kilka procent wszystkich szlachciców było mordercami. A kilkadziesiąt procent awanturnikami, bo spraw o pobicia i zranienia notowano w sądach średnio niemal dwadzieścia razy więcej niż tych o morderstwo.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.