Mieczysław Fogg był jedną z największych gwiazd estrady przedwojennej Polski. W pierwszych latach okupacji łączył działalność konspiracyjną z występami artystycznymi, ale latem 1942 roku Armia Krajowa ostrzegła go, że Niemcy uznali go za „estradowego propagandystę” i pilnie przyglądają się wszelkim jego poczynaniom. W tej sytuacji Fogg przestał występować, zaś na życie zarabiał jako kelner w niewielkiej kawiarence na rogu Marszałkowskiej i Wspólnej. Właśnie tam zastała go godzina W o czym pisze Agnieszka Lewandowska-Kąkol w książce pt. Tytani Wojny.
Pierwszego sierpnia 1944 roku rozpoczął się nowy rozdział działalności Mieczysława Fogga, choć sprowadzała się ona do tego samego co poprzednio.
Reklama
Podczas okupacji narażał się wielokrotnie, śpiewając w polskich lokalach utwory sprzeciwiające się głoszonej przez Niemców ideologii o ostatecznym końcu trwania państwa polskiego, czego dowodem były gestapowskie przesłuchania związane z wykonywaniem piosenki „Ukochana, ja wrócę” czy zakaz śpiewania po premierze utworu „Czekam cię…”.
Strzelec „Ptaszek”
Teraz, z barytonem w kaburze, wyszedł na pierwszą linię frontu. Choć inną broń też miał, tą naturalną operował najskuteczniej. Gdy wybiła godzina W, był w pracy, na rogu Marszałkowskiej i Wspólnej. Trwał gęsty ostrzał, więc w piwnicy doczekał zmierzchu i, trzymając się linii murów, wyruszył do mieszkania przy Koszykowej.
Po drodze przechodził obok mieszkańców wznoszących barykady. Na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej stacjonowała jednostka, do której miał przydział, czyli batalion „Odwet” zgrupowania Golski, którego zadaniem było opanowanie rejonu Politechniki i Kolonii Staszica.
Zameldował się jego dowódcy, kpt. Golędzinowskiemu. Otrzymał biało-czerwoną opaskę, karabin i pięć naboi, których nigdy nie użył, bo gdzieś mu się zapodziały. Roboczy kombinezon, noszony przez wszystkich w oddziale, dostał dopiero dwa dni później. Z pierwszego rozkazu strzelec o pseudonimie „Ptaszek” objął wartę przy ulicy Lwowskiej. Tam też uczestniczył w budowaniu barykady, „jego” barykady, jak ją nazywał.
Najpierw, wraz z innymi, wyrywał płyty chodnikowe, stanowiące jej podstawowy budulec. Do środka wsadzano stare tapczany, szafy, łóżka, a całość umacniano workami wypełnionymi piaskiem i ziemią spod chodnika. Zwieńczenie dwumetrowej konstrukcji stanowiła biało-czerwona flaga, do zrobienia której rozpruto dużą poduszkę. Obłoki z pierza jeszcze przez długi czas unosiły się nad ulicą.
„Niech będzie, śpiewajcie”
Po kilku dniach rzetelnego pełnienia warty w okolicy barykady Fogg zameldował się ponownie u dowódcy.
– Panie kapitanie – nieśmiało zaproponował – czy nie lepiej przysłużyłbym się Powstaniu, gdybym śpiewał?
– A kto ma teraz nastrój do śpiewania – retorycznie zapytał Golędzinowski. – Jest dużo ważniejszych rzeczy do zrobienia, a poza tym Powstanie skończy się za kilka, najwyżej kilkanaście dni, nie warto więc już nic zmieniać.
– Jeśli tak, to przepraszam – odparł stropiony nieco pieśniarz i wyszedł.
Reklama
Na podwórzu spotkał znajomego studenta Politechniki, Wiesława Brodzińskiego, amatorsko uprawiającego muzykę, który niósł akordeon. To dodało Foggowi odwagi i postanowił nie rezygnować. Dowódca został ponownie zaatakowany.
– Panie kapitanie, jest nas dwóch i jeszcze w dodatku mamy akordeon!
Golędzinowski poddał się.
– Niech będzie, śpiewajcie.
„Jedna pioseneczka chociaż!”
Po raz pierwszy wystąpili w auli Wydziału Architektury, a więc niemal w siedzibie swego oddziału. Od tej chwili od rana do późnych godzin nocnych wędrowali po Warszawie, piwnicami, podwórzami i kanałami, śpiewając wszędzie tam, gdzie tego potrzebowano. Najczęściej towarzyszył Foggowi Brodziński, ale zdarzali się też inni akompaniatorzy, między innymi skrzypek Wiesław Wilkosz.
Przemieszczanie się po powstańczej stolicy nie było łatwe, szybkie i bezpieczne. Odległość, którą normalnie przebywało się w kilka minut, kanałami zajmowała półtorej godziny. Artyści nie wybierali sami miejsca i czasu występów. Wyznaczały je konkretne rozkazy – byli przecież żołnierzami. Fogg nie byłby jednak Foggiem, gdyby nie odpowiadał na dodatkowe, przypadkowe prośby.
Kiedy przechodził kanałem i usłyszał, często nawet nie widząc tego, kto mówi: „jedna pioseneczka chociaż!”, to śpiewał, bo wiedział, że choć na chwilę ci, którzy tam się ukrywali, oderwą się od tragizmu sytuacji, w której się znaleźli, zapomną o głodzie, bólu spowodowanym ranami, przestaną czuć paskudny odór wszędzie tam panujący.
Reklama
Koncerty odbywały się w lokalach zamkniętych (były to sale, salony, większe pokoje), na ulicy, w szpitalach, piwnicach, na podwórzach i często się zdarzało, że w ich trakcie publiczność musiała zmieniać miejsce, bo świst pocisków nie tylko niósł zagrożenie, lecz także zagłuszał muzykę.
Uspokajał nerwy
Fogg kochał to, co robił, ale mimo to wciąż miał pewien kompleks, uważał, że za mało daje z siebie w porównaniu z tymi, którzy walczą z bronią w ręku. Korzystnie wpływały na niego konkretne przykłady pozytywnego oddziaływania jego sztuki. Pewnego dnia dawał koncert na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Boduena.
Tuż po tym, gdy skończył śpiewać „Serce w plecaku”, spadła na dom bomba. Wyleciały wszystkie szyby, a trotyl sprawił, że wokół zapanowała czerwień. Wiele osób zaczęło krzyczeć z przerażenia, powstały chaos i panika. Dopiero refren piosenki, która przed momentem przebrzmiała, niesiony przez ten sam co poprzednio ciepły baryton, opanował sytuację, krzyki ucichły i ludzie powoli wychodzili z budynku, wspólnie nucąc „Serce w plecaku”.
Takie chwile z pewnością dowartościowywały pieśniarza i były bodźcem do dalszej aktywności. Potężne detonacje i wszelakie echa toczących się walk towarzyszyły koncertowi, który odbył się w gmachu gimnazjum przy Noakowskiego. Oprócz Fogga występowała tam Mira Zimińska, skrzypaczka Irena Dubiska, a wszystkim akompaniował Tadeusz Sygietyński.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Specyficznego wzruszenia doznał pan Mieczysław w czasie występu dla oddziałów Szarych Szeregów, zgrupowanych w jednym budynku w Alejach Ujazdowskich. Harcerze dotarli tam kanałami ze Starówki, przeważnie ubrani w poniemieckie panterki. Większość chłopców miała wąsy i gdy tak słuchali w zadumie, trzymając się za ramiona, pieśniarz miał wrażenie, że jego słuchacze są powstańcami z 1863 roku uwiecznionymi na obrazach Grottgera, którzy teraz ożywieni wyszli z ram, by posłuchać jego śpiewu. (…)
„Niech mi pan zaśpiewa najgłupsze piosenki”
Oczywiście wszystkie koncerty podczas Powstania dawał honorowo, w ten sposób walczył przecież o swą ukochaną Warszawę, ale zdarzało się czasem, że słuchacze chcieli mu się jakoś odwdzięczyć za chwile wytchnienia w jego świecie malowanym barwami dźwięków. Po recitalu dla jednego z wojskowych oddziałów stacjonujących przy Emilii Plater żołnierze przynieśli mu drobny poczęstunek, na który składały się dwa kieliszki spirytusu i dwa pomidory.
Reklama
Podarunek był o tyle trafiony, że Fogg często śpiewał z pustym żołądkiem, co – jak sądził – dla wydobywanych brzmień było dobre, ale cały organizm jednak osłabiało. Nie pamiętał już, kiedy jadł ziemniaki, a tu taki rarytas jak pomidory! (…)
Podczas trzydziestu czterech powstańczych dni pan Mieczysław śpiewał głównie utwory wojskowe, żołnierskie, partyzanckie, patriotyczne, romantyczne, a czasem i zakazane, tylko wtedy wiadomo było, że ich nie należało oklaskiwać.
Zdarzało się, że na wyraźne zamówienie sięgał po repertuar zupełnie niezwiązany z czasem i sytuacją, w której znajdowali się warszawiacy. W jednym ze szpitali poproszono go do młodziutkiego, ciężko rannego żołnierza, którego dopiero co wybudzono z narkozy.
– „Niech mi pan zaśpiewa najgłupsze piosenki” – poprosił.
No i w maleńkim pokoju, przesiąkniętym szpitalnymi wyziewami, popłynęły utwory przez samego wykonawcę uważane za mało poważne, trochę głupie: „Jak już popić”, „Fredzia”, „Wolnoć Tomku”.
Reklama
Premierowe utwory
Dla każdego artysty premierowe wykonania są zawsze świętem. W czasie trwania Powstania zdarzyły się Foggowi dwie takie okazje. Był pierwszym wykonawcą piosenki Mariana Matyszkiewicza „Deszcz, jesienny deszcz” i słynnego „Marszu Mokotowa”, skomponowanego specjalnie dla niego i jemu dedykowanego przez Jana Markowskiego, jego stałego akompaniatora podczas okupacji, do słów Mirosława Jezierskiego.
Nuty i tekst, napisane ołówkiem na zmiętym i poplamionym papierze, dotarły do niego dzięki nieznanej łączniczce, która wędrowała do jego mieszkania przy Koszykowej kanałami. Trzy dni uczył się tego utworu, po czym zaśpiewał go w auli Wydziału Architektury. Na słuchaczach tam zgromadzonych zrobił ogromne wrażenie, ale i później, ilekroć go wykonywał, był przyjmowany z wielkimi emocjami.
Na początku Powstania opanowywanie nowego materiału muzycznego przychodziło mu z trudnością. Odgłosy walk dochodzące z ulicy rozpraszały go i wprawiały w nerwowy nastrój, a w wyobraźni lęgły się obrazy bomb spadających na jego dom. Z czasem przyzwyczaił się do dynamicznego i nieprzewidywalnego otoczenia, opanował umiejętność odseparowywania się od niego i skupiania na czekającym go zadaniu.
Wściekłość Niemców
Pewnego razu przyszło Foggowi śpiewać przy ulicy Emilii Plater, za najbardziej wysuniętą w stronę Niemców barykadą. Niemieccy żołnierze znajdowali się dosłownie dwadzieścia metrów od niej. Słuchaczy było sporo i po każdej piosence pojawiały się gromkie oklaski. Nagle powietrze przeszyły huk i trzask.
Reklama
Na dachu domku, koło którego się znajdowali, wylądowały ręczne granaty. To wściekli Niemcy tak zareagowali na śpiewy, czasem śmiechy, dochodzące z drugiej strony barykady. Nie mgli znieść tego, że w powstańcach tyle jest jeszcze siły i pogody ducha. W kinie „Hollywood” przy Hożej Fogg po raz pierwszy zobaczył niemieckich jeńców. Zorganizowano tam bowiem niewielki obóz dla nich.
W tym samym budynku stacjonował jeden z oddziałów powstańczych, dla którego miał odbyć się koncert. Po minach jeńców było widać, że nie mogą się nadziwić, iż w takiej sytuacji można śpiewać. Nazajutrz bomba lotnicza całkowicie zniszczyła budynek kina, grzebiąc w ruinach większość przebywających tam. Nie zawsze jednak udawało się Foggowi wychodzić z trudnych sytuacji bez szwanku, nie zawsze miał tyle szczęścia, by jego aktywność na pierwszej linii frontu nie kończyła się ranami.
Przerwany występ
Kiedyś śpiewał w szpitalu polowym urządzonym w mieszkaniu przy Poznańskiej. Kilka pokoi usytuowanych w amfiladzie było przepełnionych rannymi, a on stał mniej więcej pośrodku i wykonując jakąś piosenkę, dostrzegł przez okno krążące nisko nad nimi sztukasy. Poczuł się nieswojo. Nie przerwał, ale gdy skończył, przed rozpoczęciem kolejnej piosenki odezwał się do lekarza:
– Panie doktorze, czy w tej sytuacji nie lepiej byłoby przerwać koncert?
– Co, Fogg się boi? – odpowiedział medyk z naciskiem na nazwisko pieśniarza.
– Oczywiście – szczerze odpowiedział artysta – ale jeśli pan sobie życzy, będę śpiewał dalej.
Otworzył usta, by wydobyć pierwsze dźwięki kolejnego utworu, gdy nad wszystkim zapanował potężny wybuch. Co działo się dalej, nie wiedział, bo stracił przytomność. Gdy powoli zaczęła mu wracać świadomość, macając po omacku, natrafił na jakieś zimne, gładkie powierzchnie i wydało się mu, że w nich jest zamknięty.
– Trumna! – pomyślał. Myśleli, że już nie żyję i chcieli mnie pochować!
Wtedy zaczęły docierać do niego jakieś krzyki, jęki, złorzeczenia. Rozejrzał się już bardziej przytomnie i stwierdził, że leży w… wannie. Gdy powoli się z niej wydostał, zobaczył, że całe jego ciało pokrywały zadrapania, małe ranki spowodowane przez porozbijane szyby i odłamki.
Reklama
Okazało się, iż bomba zrzucona przez jeden z krążących nad nimi samolotów trafiła w budynek, w którym się znajdowali, ale w sąsiedni pion. Podmuch powietrza był jednak tak silny, że wrzucił Fogga do wanny.
– Dobrze, że nie było w niej wody – trzeźwo pomyślał, bo z pewnością nawet w niewielkiej jej ilości bym się utopił.
Wielokrotnie ranny
W kawiarni Forkasiewicza przy Kruczej śpiewał kilkukrotnie, bo zawsze stacjonował tam jakiś oddział żołnierzy. Któregoś razu, gdy był już po występie i stał przy szatni w oczekiwaniu na jakiegoś kolegę, oślepił go ostry błysk ognia, a potem usłyszał ogłuszający huk. W tym samym mniej więcej momencie ogromna siła oderwała go od podłoża i przerzuciła przez ladę szatni.
Leżąc za nią, usłyszał płacze, krzyki, nawoływania. Z trudem wstał, ale każdy krok był okupiony dużym bólem. Dowlókł się jakoś do punktu opatrunkowego, gdzie stwierdzono, że odłamek granatu, który trafił w salę, z niej przed momentem wyszedł, zniszczył but i zagłębił się w samą piętę. Wiele dni odczuwał bóle, człapał w specjalnym pantoflu, ale żadnego z koncertów nie odwołał.
Podczas jednego z nich, gdy śpiewał dla żołnierzy w dużym mieszkaniu przy rogu Marszałkowskiej i Wilczej, wciąż mając ów pantofel na nodze, pocisk uderzył w boczną ścianę kamienicy, która osunęła się do trzeciego piętra. Usłyszał odgłosy znane mu z poprzednich bombardowań, ale nic nie widział. Poczuł, że ktoś z dwóch stron bierze go pod ręce i wyprowadza na powietrze.
Reklama
Znalazł się w szpitalu polowym. Gdy wróciła mu pełna przytomność, odruchowo zdjął okulary, które okazały się od środka zaklejone zastygłą krwią. Były porysowane odłamkami szkła i pocisku. Policzki, brodę i głowę artysty wypełniały niewielkich rozmiarów rany, ale dzięki okularom wzroku nie stracił. Mimo powtarzających się podobnych zdarzeń Fogg dalej walczył swym barytonem, a publiczność wciąż tłumnie przychodziła go słuchać.
Kiedy zakończył koncert w jednym z mieszkań przy ulicy Wilczej i wyszedł na podwórze, by piwnicami wrócić na Koszykową, silne uderzenie fali powietrznej cisnęło nim, jak drobnym patyczkiem, o ziemię. Podniósł się z trudem, lecz nie mógł zrobić ani kroku. W piwnicy zdjęto mu podziurawioną, zakrwawioną marynarkę i będące w takim samym stanie spodnie. Miał dwie rany, na szczęście niezbyt głębokie, w łydce i w okolicy lewej łopatki.
104 publiczne koncerty
To też nie powstrzymało pana Mieczysława od występów. Nie leżał, nie kurował się, tylko zmieniał bandaże i wciąż wędrował tam, gdzie chciano go słuchać. Tylko raz, jedyny raz, odmówił zaśpiewania i to właściwie nie wiedział dlaczego. Potem tłumaczył sobie, że zadziałał jego instynkt samozachowawczy.
Tadeusz Bogdanowicz, kolega jeszcze z Chóru Dana, poprosił go, by wystąpił z nim na koncercie dla zgrupowania żołnierzy, który miał odbyć się w jakimś lokalu niedaleko Kruczej. Tego dnia Fogg był dziwnie jak na niego zmęczony i podenerwowany, więc odmówił. Bogdanowicz zginął, wracając z koncertu, trafiony odłamkami granatu.
Reklama
Podczas Powstania „Ptaszek” dał 104 koncerty, licząc tylko te śpiewane „na rozkaz”, a pewnie przygodnych, dla małych grupek czy nawet pojedynczych, ludzi było drugie tyle. Sam nie prowadził żadnej buchalterii, ale robiła to, z ramienia Biura Informacji i Propagandy, Monika Żeromska, która już po wojnie przekazała mu tę informację.
„No to zaśpiewajcie, jeżeli jesteście Fogg”
Nic dziwnego, że w powstańczej Warszawie był powszechnie znany, a nawet jeśli ktoś nigdy nie był na jego koncercie, nie widział go „na żywo”, nazwisko Fogg dodajmy: był to pseudonim artystyczny, bo nazywał się Mieczysław Fogiel nie było mu obce. Kiedyś, jak to zresztą nierzadko bywało, wracał po koncercie do domu późnym wieczorem. Szedł przez piwnice, różne przekopy, ale częściowo też odcinkami ulic. Dla bezpieczeństwa przekazano mu na drogę hasło i na niego odzew. Nagle usłyszał:
– Stój, kto idzie?
Był zmęczony, a poza tym, do czego przyznał się we wspomnieniach, lekko wstawiony po poczęstunku przygotowanym przez żołnierzy, dla których śpiewał. Hasło, które mu przekazano, całkowicie wypadło mu z pamięci. Szukał w niej, szukał, ale dokopać się nie mógł, a tu trzeba było szybko zareagować. Odpowiedział więc zupełnie nieprzepisowo.
– Ja…
– Co za „ja”! Hasło! – w głosie słychać było zniecierpliwienie.
Już nie wiedział, co wymyślić, więc rzucił:
– Fogg!
– Takiego hasła nie ma – powiedział żołnierz, podchodząc do śpiewaka i świecąc mu latarką w twarz. No to zaśpiewajcie, jeżeli jesteście Fogg – znalazł wyjście z kłopotliwej sytuacji.
Reklama
Kiedy zabrzmiały ciepłe dźwięki znanego większości barytonu, powychodzili z ukrycia inni żołnierze, a jeden z nich przyniósł „coś mocniejszego”, by wypić „na cześć Fogga”.
Odznaczenia
Nie zawsze łatwo przychodziło mu śpiewanie. Działo się tak, kiedy na przykład dowiadywał się o śmierci kolejnych znajomych, kolegów, czasem będąc tego świadkiem. Szczególnie trudne stały się występy pod koniec zrywu, gdy wiadomo już było, że nie przyniesie on oczekiwanego efektu.
A jednak śpiewał i wtedy. Oczywiście na pierwszym planie znajdowało się zadanie, które sam postawił sobie na początku, a które jego przełożeni wciągnęli w rejestr bojowej aktywności, o czym świadczyły wydawane mu rozkazy. Nie bał się przyznać we wspomnieniach, że śpiewanie pomagało też jemu w przetrwaniu wielu tragicznych chwil, było lekarstwem na niepokoje i lęki, od których nie był wolny, jak wszyscy, nawet najwięksi bohaterowie.
Wciąż umniejszał wartość swego udziału w powstańczych zmaganiach, więc przyznanie mu przez dowództwo dwóch odznaczeń, Krzyża Walecznych i Złotego Krzyża Zasługi z Mieczami, przyjął z satysfakcją, gdyż chyba dopiero wtedy poczuł, że jego walka też miała sens.
Reklama
Opuszczenie Warszawy
Ostatni raz w Powstaniu Fogg śpiewał drugiego października w auli Wydziału Architektury, tam, gdzie odbył się jego pierwszy powstańczy koncert. Tego samego dnia, zabierając tylko palto, neseser z najpotrzebniejszymi rzeczami i nuty, opuścił swe mieszkanie i z rozkazu dowództwa, razem z cywilami, udał się w kierunku szosy krakowskiej.
Chodziło o to, by nie dostał się do obozu, gdyż obawiano się, że może spotkać się tam z zemstą za swą powszechnie znaną działalność. Na Okęciu zaopatrzono go w opaskę Czerwonego Krzyża, dzięki której nie został wyprowadzony w kierunku Pruszkowa. Z Okęcia dotarł do Tarczyna, a potem do „Leśnej Polany”, znajdującej się – zgodnie z nazwą – w głębi lasu, gdzie w letniskowym domku od początku Powstania przebywała jego rodzina.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol pt. Tytani Wojny. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Fronda.