Od pierwszego dnia walk plagą warszawskiej ulicy byli „gołębiarze”, jak nazywano niemieckich dywersantów strzelających z ukrycia, przeważnie ze strychów i dachów. Stwarzali oni śmiertelne zagrożenie dla żołnierzy Armii Krajowej oraz ludności cywilnej powstańczej stolicy. Dlatego ich zwalczanie stanowiło jeden z priorytetów oddziału dowodzonego przez Stefan Rassalskiego. Oto jak wspomniał on walkę z „gołębiarzami”.
Trzeba przyznać, że nie brakowało im odwagi, tym bardziej że – jak się często okazywało – nie wszyscy „nie mieli nic do stracenia”, byli bowiem wśród nich żołnierze i oficerowie niemieccy, którzy nie musieli się ukrywać. Byli też folksdojcze mówiący po polsku, dla których ukrycie się w tłumie nie przedstawiało żadnej trudności. A zatem ludźmi tymi powodowała jedynie wściekła nienawiść, nic więcej.
Reklama
„Ta forma dywersji była bardzo groźna”
Każdego dnia słyszało się o ofiarach „gołębiarzy”, którzy w niektórych miejscach działali grupowo. Ta forma dywersji była bardzo groźna, gdyż nigdy nie wiedziało się, kiedy i skąd padnie pocisk. A „gołębiarze” strzelali raczej dobrze, choć z niewygodnych stanowisk. Poza tym chytrze wybierali takie momenty, w których odgłos ich strzałów był zagłuszany.
Zdarzało się, że podczas ostrzału barykad na Marszałkowskiej od strony placu Zbawiciela strzelców na barykadach raniły pociski z przeciwnej strony. Kilkakrotnie zauważyliśmy strzały chybione. Pocisk odbity od ściany pozwalał z dużą dokładnością określić tor jego lotu i ustalić miejsce, skąd padł.
„Gołębiarz” jednak nie czekał, aż zostanie schwytany. Każdy bowiem strzał mógł go zdemaskować. Każdy jego strzał mógł zostać zauważony przez kogoś, kogo on nie widział, dlatego natychmiast opuszczał swoje stanowisko.
A więc i miejsca, z których padały podstępne strzały, stale się zmieniały, i to stanowiło największą trudność w likwidowaniu tej plagi. W pewnym momencie doszło do tego, że w Śródmieściu byliśmy pod terrorem „gołębiarzy”, że wszyscy – żołnierze i cywile – bardziej się bali strzałów z ukrycia niż od nieprzyjaciela zlokalizowanego. Często dywersanci okazywali się tak przebiegli, że nie dawali się zdemaskować, a niektóre odcinki ulic w zasięgu ich działania trzeba było nawet oznaczać tabliczkami ostrzegawczymi.
„Naraz widzę, jak twarz wykrzywia mu ból”
Na przykład pewnego dnia stoję przy drzwiach sklepu Braci Pakulskich (róg Marszałkowskiej i Śniadeckich) i rozmawiam z porucznikiem „Głazem” (Stanisław Lipiński). Naraz widzę, jak twarz wykrzywia mu ból, po czym Stach pada z jękiem. Podciągam go za węgieł domu i próbuję poprowadzić w bezpieczne miejsce, lecz okazuje się to niemożliwe, bo zewsząd padają pociski.
Kilku chłopców wyrywa nas jednak z tego ognia i przenosimy Stacha do szpitala na Lwowską z przestrzelonym udem. „Głaz” płacze nie z bólu, lecz ze wściekłości. Staliśmy w całkowicie bezpiecznym, jak się wydawało, miejscu, paląc papierosy i rozmawiając, i nagle się okazało, że to miejsce wcale nie jest bezpieczne.
Reklama
Lekarze skazują rannego na dwa tygodnie leczenia, a wtedy już w całym szpitalu słychać jego pomstowanie na tych przeklętych „gołębiarzy”, z którymi nie możemy dać sobie rady.
Na drugi dzień spotykam obok tego miejsca Bolka „Gozdawę” i ostrzegam, aby szedł ostrożnie koło Pakulskich, a wieczorem odwiedzam „Głaza” na łożu boleści i kogo widzę? „Gozdawę”!
– Miałeś rację – mówi mi Bolek, smutny i zgnębiony. – Rąbnęli mnie przy samych drzwiach Pakulskich.
– Gdzie cię trafili?
– W nogę, powyżej kolana. Na wylot! I teraz, człowieku, gnij tu przez dwa tygodnie.
„Gołębiarze” ukrywali się w jakichś zakamarkach
Okazało się, że nie tylko te dwa strzały były tak precyzyjnie wymierzone. W tym samym szpitalu spotkałem aż ośmiu pacjentów postrzelonych powyżej kolana w chwili, gdy znajdowali się koło drzwi sklepu Pakulskich.
– Co za czort? Dlaczego upodobał sobie akurat to miejsce i nogę powyżej kolana?
– Chyba jakiś bardzo humanitarny „gołębiarz” – stwierdził flegmatycznie Lipiński, który, nawiasem mówiąc, uciekł ze szpitala już po sześciu dniach.
Reklama
Podobnie niebezpiecznie było na rogu Marszałkowskiej i Wilczej, w paru miejscach na Kruczej, bardzo groźnie na Skorupki, a nawet na Lwowskiej, Noakowskiego i Polnej. Nawet – mówię – gdyż te ostatnie ulice, jako pierwsze linie frontu, były silnie obsadzone przez nasze oddziały. A mimo to „gołębiarze” ukrywali się w jakichś zakamarkach.
Wobec tak groźnej sytuacji 10 sierpnia szef VI Zgrupowania wydał nam, czyli WSOP [Wojskowa Służba Ochrony Powstania], oraz żandarmerii rozkaz natychmiastowego zlikwidowania „gołębiarzy” wszystkimi siłami i środkami. Mnie przypadł w udziale odcinek od placu Zbawiciela do Wspólnej. Zawołałem Piata i Stena na naradę, jak zwykle koło fontanny w ogrodzie Politechniki. (…)
„Najpierw dać im popęd i w kleszcze ich”
W podwórzu domu na Koszykowej przy Marszałkowskiej dokładnie wyjaśniłem chłopcom, jaki jest ostrzał rogu Śniadeckich, i uprzedziłem ich, że pociski mogą padać z dachów dwu budynków, bo wszystkie piętra są zabezpieczone i sprawdzone sto razy.
– No więc co radzicie? Ruszcie głowami.
– Prosta rzecz – odparł niedbale Rudy. – Jeden z nas albo i dwóch wejdzie na dach z tej strony i pociągnie ogniem po tamtych dachach. „Gołębiarz” się wystraszy i da wiatr. Wtedy go inni w tym domu przyskrzynią.
Reklama
Piat trochę za wcześnie zaśmiał się drwiąco, bo plan Rudego wcale nie był głupi, tylko nie dość precyzyjny. Rudy, widząc, że się zastanawiam nad tym, co powiedział, odwzajemnił się Piatowi, pukając się w czoło.
– Diabli was tu nadali! – zezłościł się Piat. – Tylko kłopot z wami!
Rudego poparł piegowaty.
– On dobrze mówi. Najpierw dać im popęd i w kleszcze ich.
– Szkoda, że Wicka z Tadkiem ni ma z nami, bo już byłoby po krzyku – dorzucił trzeci z chłopaków.
– Jak na was wołają? Żebyśmy się mogli łatwiej dogadać.
– Jak cię widzą, tak cię piszą! – zaśmiał się ten trzeci. – Rudy, Piegus i Zyz.
Rzeczywiście, dopiero teraz zauważyłem, że jeden jest trochę piegowaty, a drugi zezowaty.
„I to właśnie był ten chytry podstęp”
Przystąpiliśmy do realizacji nieco zmodyfikowanego planu Rudego punktualnie o osiemnastej. Piegus i Zyz usadowili się na poddaszu domu Pakulskich i – na dany przeze mnie znak z przeciwległego domu – mieli ostrzeliwać dachy trzech budynków po przeciwnej stronie ulicy.
My zaś we czterech poszliśmy na podwórka tych domów i przez tubę wezwaliśmy lokatorów do opuszczenia mieszkań. W bramach stanęły warty. Gdy ludzie zeszli, ogłosiliśmy, że będzie obława na „gołębiarzy” i kto chce, może wyjść na ulicę w ciągu piętnastu minut. Ludzie, obawiając się walki, masowo wychodzili przez bramy, i to właśnie był ten chytry podstęp.
Reklama
„Dziewczyna zbladła”
Z pierwszego domu najpierw wyszły dwie starsze panie. Warty przepuściły je bez przeszkód, lecz pana w średnim wieku zrewidowały. Kilka innych osób strażnicy oszacowali na oko i puścili do następnych posterunków. Z drugiego domu wybiegł szybko na ulicę wysoki, szpakowaty pan.
Był bez marynarki, tylko w koszuli, wydawało się, że nie warto go rewidować, lecz mimo to zatrzymaliśmy go. Potem pojawiły się młoda dziewczyna z matką, a za nimi dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Rudy podskoczył do niej i zagadnął tak bezwstydnie, że aż mi się głupio zrobiło:
– Kiedy porodzik, panienko?
Dziewczyna zbladła.
– Kiedy bliźniaczki, znaczy się? – powtórzył Rudy i nie czekając odpowiedzi, wciągnął ją do bramy. Tam skrzyczało go kilka oburzonych osób, ale on nie zważając na nie, zwrócił się do mnie spokojnie:
– No to kto jej wyciągnie spluwę spod tej poduchy? Pan czy ja?
Moment był nieprzyjemny. Paru wartowników, zgorszonych taką napaścią, zbliżyło się do niego i kazało mu „zabrać brudne łapy od tej kobiety”.
– Bierzcie ją! – zawołał Rudy. – Nic się nie bójcie. Uważajcie tylko, żeby wam peemu nie poroniła!
Zatrzymany przed chwilą pan bez marynarki nie miał słów uznania dla Rudego, że „tak sprytnie złapał tę podłą gołębiarkę”. I to go właśnie zgubiło. Był zdumiony, że go zatrzymaliśmy, a gdy Piat i Sten odprowadzali go na posterunek żandarmerii, próbował uciekać. Kiedy się to nie udało, proponował chłopcom po sto dolarów „dla świętego spokoju”.
W żandarmerii okazało się jednak, że „gołębiarka” go wsypała, a gdy ich skonfrontowano i zapytano: – Czy to ten? – kiwnęła potakująco głową. Wtedy „ten” uderzył ją w twarz.
Ściągnęliśmy Piegusa i Zyza z ich stanowiska. Byli bardzo niezadowoleni, że obeszło się bez walki.
Reklama
„Ujrzeliśmy dymek”
W dalszym ciągu penetrowaliśmy strychy i dachy, ale teren był już bezpieczny i po dwóch dniach zdjęto sprzed sklepu Pakulskich tablicę ostrzegawczą. Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej nadal jednak dawał nam się we znaki jakiś „gołębiarz”. Był bardzo uciążliwy, bo ostrzeliwał bezpieczną stronę barykady oraz całą Wilczą w kierunku Kruczej, gdzie – gdyby nie on – można by spokojnie spacerować środkiem jezdni.
Strzelał rzadko, lecz na kolbie swego karabinu musiał mieć chyba z kilkanaście nacięć za celne trafienia, na szczęście żadne z nich nie okazało się tragiczne w skutkach. Nie mogliśmy go zlokalizować, bo ciągle się przemieszczał na niewielkiej przestrzeni.
W nocy więc wywindowaliśmy na dach domu kukłę ubraną w mundur żołnierski. Ten fikcyjny strzelec „zaczaił się” koło komina i od czasu do czasu wykonywał jakieś ruchy rękami Zyza. My zaś, z nosami przy szparach w dachówkach, obserwowaliśmy dachy trzech domów.
Przez całą noc była cisza. Gdy jednak o świcie fikcyjny strzelec wysunął się lekko zza komina, jak gdyby penetrował teren w kierunku placu Zbawiciela, padł strzał. Chybił jednak, nie drasnął nawet komina.
Reklama
Zyz uznał, że kukła miała prawo nie zareagować, i delikatnie obrócił ją plecami do punktu ostrzału. I dobrze zrobił, bo za chwilę ujrzeliśmy dymek wydobywający się spośród dachówek przeciwległego domu. „Gołębiarz” znów chybił, ale więcej nie strzelał, bo kukła znalazła się za osłoną.
Zawiadomiliśmy Zyza, żeby zaprzestał swoich manewrów. Niech sobie „gołębiarz” czeka na dogodną sytuację. I rzeczywiście czekał. A my tymczasem po paru minutach byliśmy już na czwartym piętrze zlokalizowanego domu. Zyz i Piegus zostali po przeciwnej stronie ulicy, na wypadek gdyby „gołębiarz” próbował ucieczki po dachach. Chcieli go, jak mówili, trochę „poskubać”.
„Uwaga! Jest ich dwóch!”
Rudy z Piatem mało się nie pobili, który z nich ma pierwszy wejść na strych. Pogodzili się, gdy pozwoliłem im wejść razem. Piat jednak zorientował się wcześniej i pierwszy wysunął głowę nad odchylony właz. Podciągnął się na rękach i już był na górze, a za nim wychynął Rudy. Natychmiast padły strzały. Najpierw pojedyncze, potem krótka seria. Rozległ się długi terkot, następnie potężna detonacja i krzyk.
Wdarłem się ze Stenem na strych i mimo czarnego dymu zobaczyłem Rudego, jak skulony za kominem jęczy i daje nam gwałtowne znaki, żebyśmy padli. Terkot nie ustawał, pociski gwizdały gęsto, lecz nie tylko one były groźne, bo oto znowu rozerwał się granat. Piat wrzasnął:
Reklama
– Ręce do góry!
Odpowiedziały mu gęste strzały. Gdy na chwilę dym opadł, dojrzałem czyjeś nogi wślizgujące się na dach.
– Ucieka! – krzyknął Sten.
Jednym susem chwycił za te nogi i w tym momencie Rudy ostrzegł:
– Uwaga! Jest ich dwóch!
W kącie strychu trwała walka Piata z tym drugim i to jego pocisk oderwał ręce Stena od uciekającego kompana. Chłopiec jęknął i chwycił w usta krwawiącą dłoń, a w dziurze dachu wierzgała noga z roztrzaskanym butem.
„Na deski strychu upadł karabin”
Teraz odezwały się strzały z ulicy, ucichło natomiast w kącie strychu. Sten pojękiwał, skulony za wiązaniem z belek, a Rudy z ręką pod pachą podczołgał się do mnie i uskarżył szeptem:
– Prawa ręka…
Zaniepokoiła mnie podejrzana cisza. Co u diabła, czyżby i Piat?
Ostrożnie próbowałem dostrzec, co się stało w kącie strychu, i wreszcie go zobaczyłem. Czaił się za belką, czujny jak kot, a w ciemnym narożniku chowała się jakaś inna sylwetka.
Reklama
– Nicht schiessen! – usłyszałem.
– Wyłaź, (…) – warknął Piat.
Na deski strychu upadł karabin i ruszył ku nam tęgi chłop z podniesionymi rękami, mocno kulejąc.
– Nie chybiłem jednak, cholera! – ucieszył się Rudy. – Od pierwszego strzału poznał się ze mną!
– To on cię tak urządził?
– Nie. To ten drugi, co zwiał. Ten Stenowi przeszył łapę, ale i tamtemu kopyto. Widziałeś pan kiedy, żeby od jednego strzału załatwić dwóch? Dobre ma oko, bez dwóch zdań!
– On Stena?! – wrzasnął Piat.– Ach, ty…
Rudy był jednak szybszy i błyskawicznie wyrósł między nimi.
– Rudy, dasz radę pilnować go ze Stenem? Bo my musimy tamtego…
Nie dokończyłem, ponieważ zjawił się Zyz i oznajmił:
– Załatwilim go.
„A ten kto? Tyż ptaszek?”
Pościg okazał się więc niepotrzebny. Zeszliśmy z trudem, bo trzech na pięciu było rannych. Rudy miał rękę poszarpaną powyżej łokcia i żalił się, że go nie boli, ale jej nie czuje. Sten nie mógł powstrzymać płaczu, więc odwracał od nas twarz i nawet Piat nie zdołał go rozśmieszyć, stwierdzając, że to nawet dobrze, bo nie będzie miał czym dłubać w nosie. Szczęśliwie, że na tym jednym palcu się skończyło. Z „gołębiarzem” było gorzej, bo miał udo przestrzelone w trzech miejscach.
Reklama
Piegus i Zyz patrzyli na nas, oniemiali ze zgrozy.
– Dał ci radę, Rudy? – zdziwił się Piegus.
– On mnie?! Nie widzisz, że idę. Jakby w ciebie taka bomba rąbła, jak we mnie, to nie byłoby co zbierać.
– Bomba?
– A co myślałeś? Granat mi się na piersiach rozerwał i nic, tylko trochę skaleczył w rękę.
– A ten kto? Tyż ptaszek?
– Nie widzisz? My żywce bierzem! – chełpił się Rudy. – A co z tym z dachu?
– Spadł, bo ślizgo było! – zaśmiał się Zyz. – I zwracając się do „gołębiarza”, dodał: – Niepotrzebnie się wychylał ten twój kamerad. Tyś cwańszy. Rączki do góry i bądź zdrów!
„Przez dobę udawał niemowę”
Jak się jednak okazało, Piegus i Zyz za wcześnie ogłosili triumf, bo drugi „gołębiarz” nigdzie nie spadł. Postrzelony, zachwiał się i zsunął na drugą stronę dachu. Chłopcy zaś, pewni sukcesu, zostawili go i przybiegli do nas, żeby nam pomóc. Kiedy jednak „gołębiarza” nie było ani na podwórzu, ani na dachu, gdy w rynnie znaleźliśmy jego pistolet, stało się jasne, że uciekł. Gdyby nie rana w nodze, mógłby się łatwo ukryć, ale rana – jak świadczyły ślady – musiała być poważna i wymagała leczenia.
Zaczęliśmy więc go szukać w szpitalach i punktach sanitarnych.
Najśmieszniej byłoby, myślałem, gdyby tak leżał pomiędzy Lipińskim i „Gozdawą”. Nie znaleźliśmy go jednak ani na Lwowskiej, ani na Poznańskiej, ani na Wspólnej i Kruczej. Łącznicy roznosili list gończy po wszystkich sanitariatach Śródmieścia i wreszcie na drugi dzień wykryto go na Brackiej.
Reklama
Oprócz rany postrzałowej w nodze, którą zawdzięczał swemu kompanowi, został przez Zyza lub Piegusa postrzelony w obojczyk, wprawdzie niegroźnie, ale to wystarczyło, aby lekarze uznali, że mógł przez to utracić zdolność mowy. Tak więc Niemiec, nieznający ani słowa po polsku, przez dobę udawał niemowę.
„Gołębiarzy ” przeraziła masowa na nich obława i choć wiedzieliśmy, że nie wszyscy zostali schwytani, to jednak nastąpił spokój. Nie całkowity, bo od czasu do czasu odzywali się tu i ówdzie, wpadali też w zasadzki lub ginęli walce, w każdym razie przestali stanowić dla nas stałe zagrożenie.
Sprawiali teraz wrażenie myśliwych, którzy nie z potrzeby i nie z nienawiści, ale dla sportu strzelają, gdy mają na to ochotę. Taką właśnie ochotę miał któregoś dnia pewien starszy już jegomość, który puknął sobie z myśliwskiego sztucera przez lufcik na Wspólnej, raniąc w płuca żołnierza na barykadzie przy Poznańskiej.
Miał pecha, bo został zauważony. A było to 6 września, w przeddzień zawieszenia broni i wyjścia ludności z Warszawy. Widocznie chciał się jeszcze pożegnać z powstańcami. No i się pożegnał.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Stefana Rassalskiego pt. Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze. Ukazała się ona w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona 2024.
Powstaniec warszawski o wydarzeniach z 1944 roku
Ilustracja tytułowa: Powstaniec obserwujący niemieckie pozycje. Zdjęcie poglądowe (Eugeniusz Lokajski/domena publiczna).