Obejście typowej rodziny chłopskiej żyjącej na przykład 150 czy 200 lat temu w żadnym razie nie wyglądało tak, jak sugerują rekonstrukcje ze skansenów albo literackie wizje. Powszechna nędza i ugruntowany obyczaj sprawiały, że egzystowano w warunkach, które dzisiaj – przynajmniej z perspektywy miasta – trudno nawet sobie wyobrazić.
Tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego pt. „Życie w chłopskiej chacie”. Pozycję już teraz możesz zamówić w przedsprzedaży.
Niemal żadna chata polskich chłopów nie stanowiła całości sama w sobie. Była częścią zagrody, w której poza nią stały na ogół jeszcze dwa budynki.
Reklama
Na zwykle wygrodzonej, opasanej sztachetowym lub chruścianym płotem działce najbliżej wiejskiej drogi wznosiła się sama chałupa. Właściwie zawsze miała kształt prostokąta. Do drogi mogła być zwrócona zarówno długim bokiem, jak i krótszą, szczytową ścianą – tą, nad którą znajdowało się przełamanie dachu. W skali całego kraju przeważało raczej drugie rozwiązanie.
Kwiaty, zioła i… „czarne morze”. Przed chłopską chatą
Przy domach znajdowały się ogródki warzywne i zielne, czasem też kwietniki. Nie należy jednak ulegać sielankowej wizji, w myśl której każda zagroda pełna była pięknej zieleni.
W rzeczywistości jej przestrzeń była zwykle zdominowana przez nierówny, błotnisty plac, obżarty z wszelkiej roślinności przez kury i świnie. Gdy spadł deszcz, nie tyle po nim chodzono, co raczej przez niego brnięto. Zwykle bardzo blisko domu pięła się poza tym sterta gnoju.
„Przed chatami bagniska, i to jakie jeszcze!” – pisał ze zgrozą architekt Maciej Moraczewski na kartach broszury O budowie zagród włościańskich wydanej we Lwowie w 1885 roku. – „Góra z nawozu pływa jak tratwa na trzęsawisku z cuchnącej wody i bydlęcych odchodów. Do drzwi [chaty] dostęp trudny i niebezpieczny, bo tuż przed nimi i pod samymi oknami rozciąga się owo gęste i czarne morze”.
Reklama
„Nie błoto ono, ale złoto”
Szacowny pan inżynier, nieprzyzwyczajony do wiejskiego rozgardiaszu i intensywnych zapachów, dziwił się, że w tym samym bajorze tarzają się i warchlaki, i dzieci. Z przerażeniem notował też, że niejedno dziecko „niewinne życie straciło” w takiej taplaninie.
Faktycznie musiało się to zdarzać, choć raczej nie tak często, by należało mówić o walnym ryzyku. Morza gnoju i błota szkodziły niechybnie zdrowiu, ale tylko w odosobnionych przypadkach zagrażały bezpośrednio i natychmiast życiu.
Stert obornika nie odsuwano jednak dalej od chat, w przekonaniu, że „nie błoto ono, ale złoto”. Bo choć śmierdziało i potęgowało nieporządek, to zapewniało urodzaj. A poza tym z dziada pradziada składowano je w taki a nie inny sposób.
Obora, chlew i stajnia… w jednym
Moraczewski wspominał, że „staw cuchnący nieraz tak obficie się wkoło chaty rozlewał”, że ta, wzniesiona nieznacznie ponad okolicznym terenem, zdawała się jak gdyby wyspą. Kolejne podobne wyspy znajdowały się głębiej w zagrodzie.
Reklama
Najczęściej wiejskie działki były prostokątne i wydłużone, tak że budynki stały na nich jeden za drugim. Za chatami kryły się schronienia dla zwierząt.
Typowy gospodarz sprzed 150 albo 200 lat miał tylko jedną taką konstrukcję, zresztą dalece prowizoryczną, nieszczelną, chwiejną, z niepewnym zadaszeniem. Tam trzymał woły albo konia roboczego, a więc zwierzęta potrzebne do orki, a poza tym krowy, świnie, często też mniejsze sztuki inwentarza, chyba że te mieszkały razem z nim w domu.
„Budynki gospodarskie bardzo prymitywnie były budowane” – wspominał chłop z Podkarpacia Walenty Kunysz – „Konie stały w stajniach wygrodzonych chrustem i gliną”.
Tylko prawdziwie zamożni kmiecie wznosili osobną stajnię, oborę, chlewik. U przeciętnego gospodarza budowla była jedna i można było odnieść do niej każdą z wymienionych nazw.
Największy budynek chłopskiej zagrody
Wreszcie w samym tyle zagrody, zwykle w pewnym oddaleniu, aby zabezpieczyć resztę obejścia przed groźbą zaprószenia ognia, znajdowała się stodoła, gdzie zwożono zboże, prowadzono młockę (a więc wybijano ziarno z kłosów, aby można było zemleć je następnie na mąkę lub stępić na kaszę), składowano wóz i narzędzia, trzymano część albo i większość zapasów.
Reklama
Dla zwykłego gospodarza stodoła była królestwem rozmaitości; znoszono tam w razie potrzeby wszystko. Wiejski krezus kopał sobie też jednak piwniczkę (zapewniającą lepsze warunki do przechowywania warzyw), budował dodatkowy spichrz albo wznosił nie jedną, lecz dwie stodoły.
Swoją drogą, zawsze to właśnie stodoła stanowiła największy budynek w zagrodzie. Dom mógł się na jej tle wydawać ledwie skromnym dodatkiem.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić w przedsprzedaży.