Na dawnej wsi świece były przedmiotami kosztownymi i otoczonymi masą przesądów, zniechęcających do używania ich na co dzień, w zwyczajnych warunkach. Polscy chłopi bardzo rzadko sięgali też po lampki olejne, kaganki. Jak zatem radzili sobie do schyłku XIX stulecia, gdy na wieś trafiły wreszcie lampy naftowe? Na to pytanie odpowiada Kamil Janicki w nowej książce pt. Życie w chłopskiej chacie.
Odruchowo można by pomyśleć, że chłopi najchętniej sięgali po wspomniane kaganki. Bądź co bądź z lamp na olej zwierzęcy lub roślinny, zwłaszcza oliwę, masowo korzystano już w czasach starożytnych, w Egipcie, Grecji, całym świecie rzymskim.
Reklama
Dlaczego więc z podobnych, oczywistych i archaicznych rozwiązań, nie mieliby czerpać pożytku polscy włościanie tysiące lat później?
Dlaczego polscy chłopi tak rzadko używali kaganków?
I faktycznie, idea lampki olejnej była oczywiście znana mieszkańcom wsi. W praktyce jednak takie źródła światła spotykało się względnie rzadko.
W polskim klimacie nie było mowy o uprawie oliwek, a dostęp do innych olejów w zagrodzie był dalece ograniczony. Także tłuszcz zwierzęcy stanowił pewien rarytas – powszechnie przyjmowano, że spalanie go byłoby marnotrawstwem, kiedy dało się go spożyć.
Leśne oświetlenie polskich chat chłopskich
Zarówno nad Wisłą, jak i w całej Europie Środkowej, Północnej i Wschodniej, gdzie nawet w wieku XIX nie wykarczowano jeszcze doszczętnie dawnych lasów, a drewno stanowiło podstawowy surowiec w wiejskim obejściu, zamiast kaganków do oświetlania wiejskich domostw używano przede wszystkim łuczywa.
Pod tą nazwą, która dzisiaj już zupełnie wyszła z użycia, kryła się rzecz bardzo prosta: długie cienkie listewki drewna, przeważnie sosnowego, albo świerkowego, odłupywane z pniaków siekierą.
Reklama
Czym było i jak wyglądało łuczywo?
Zwykle miały one kilkadziesiąt centymetrów długości, choć spotykało się też łuczywa dłuższe, ponadmetrowe, albo i bardzo krótkie. Ważny był dobór odpowiedniego drewna: dobrze wysuszonego i smolnego, a więc żywicznego. Takiego, które dało się łatwo zapalić i które zapewniało jaśniejszy i dłuższy płomień.
Z dzisiejszej perspektywy o łuczywie można by pomyśleć jako o… bardzo długich i pozbawionych główek zapałkach. Dla każdego będzie rzeczą zrozumiałą, że nawet największa zapałka nie zastąpi lampy. I także w chłopskich chatach nie zastępowała, stanowiła raczej jej namiastkę.
Takie „drzazgi”, „dartki” czy „szczypki”, by przytoczyć kilka innych określeń na łuczywo, dawały zawsze niewiele światła. Wystarczało go, by w półmroku rozpoznać zarysy twarzy rozmówcy i sięgnąć po domowe przedmioty.
Łuczywo nie pozwalało jednak na wykonywanie bardziej złożonych prac manualnych, no chyba że z pamięci. W razie potrzeby można było oczywiście rozpalić kilka „dartek”, to jednak znów zdawało się rozrzutnością.
Reklama
„Naiwna prostota i pierwotna natura”
Przybysze z miasta często zachwycali się łuczywem, które stanowiło dla nich jak gdyby objaw wiejskiej egzotyki i bliskości z naturą.
Pani E. Jeleńska, autorka relacji opublikowanej w miesięczniku „Wisła” w 1891 roku, pisała, że w archaicznych chatach na Polesiu łuczywo dawało „śliczne, wesołe światło” i „prawdziwie malowniczy” efekt. „Jakaś woń przeszłości dawno minionych lat bije z tego zacisza pełnego naiwnej prostoty i wdzięku pierwotnej natury” – entuzjazmowała się amatorka ludoznawstwa.
U gospodarzy, którzy przyjęli ją pod swój dach, podobny wywód raczej nie znalazłby zrozumienia. Łuczywo z jednej strony było czymś zwyczajnym, z drugiej zaś – niezmiennie kłopotliwym.
Chłopskie problemy z łuczywem
Krajoznawca Zygmunt Gloger twierdził na samym początku XX wieku, że nawet bardzo długa „drzazga”, mająca sporo ponad metr długości, paliła się tylko przez kilkanaście minut.
Nie można było zostawić jej bez opieki, bo zwęglający się koniec wymagał obłamywania, tak by szczapa dawała więcej światła i by czasem nie zgasła przedwcześnie. Co najważniejsze, zanim łuczywo wypaliło się do końca, należało odpalić od niego kolejne.
Stały nadzór nad tym źródłem światła najczęściej powierzano jednemu z dzieci. A że zajęcie było odpowiedzialne i ważne, to trudno się dziwić, że do lokalnych gwar trafiały nawet słowa na określenie opiekuna łuczywa. Na przykład u górali śląskich ten członek rodziny był nazywany „pieczokiem”.
Świecak, czyli wiejska namiastka lampy
Krótsze kawałki łuczywa wtykano często w dziury w ścianach, specjalnie wydłubane w tym celu. Taki otwór na „szczypki” mógł też znajdować się w piecu. Na niektórych obszarach nazywano go „świtnikiem”. Poza tym w użyciu były stojaki i uchwyty, o rozmaitych formach. Je z kolei określano „świecakami”.
Reklama
Te najprostsze okazywały się zupełnie prowizoryczne: łuczywo umieszczano chociażby w starym garnku wypełnionym piaskiem. Za świecak mógł też służyć słupek z metalowymi szczypcami, o które zahaczano listewkę.
Z obawy przed zaprószeniem ognia konstruowano też bardziej skomplikowane paleniska, na przykład z poziomym rusztem, na którym kładziono łuczywo i z pojemnikiem na wodę poniżej, gdzie samoczynnie wpadały jego rozżarzone resztki.
Czasem starano się poza tym umieścić taki stelaż przy kominie, albo chociaż pod prowizorycznym kapturem z płótna, zbierającym dym i wyprowadzającym go ponad pułap. Łuczywo bowiem, z racji obfitości żywicy, zapełniało wnętrze gryzącym dymem nawet bardziej od zwykłego paleniska.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.