Na temat chłopskiej higieny, zwłaszcza osobistej komentatorzy sprzed 100 czy 150 lat wypowiadali się na ogół krótko i niemal zawsze dosadnie. Twierdzono, że takowa zasadniczo nie istniała. Chociażby Jan Bystroń, jeden z prekursorów polskiej etnografii działający w pierwszej połowie XX wieku, wyraził opinię, iż typowy mieszkaniec wsi „od czasów niemowlęctwa podlegał dokładniejszemu wymyciu dopiero po śmierci”. Przesadzał, ale nie bardzo.
Artykuł powstał w oparciu o nową książkę Kamila Janickiego pt. Życie w chłopskiej chacie.
Większość włościan z XIX stulecia podejmowała czynności higieniczne raz dziennie. Z tym, że należałoby się chyba zgodzić z przedwojennym etnografem Kazimierzem Moszyńskim, który pisał, że rutynowe wiejskie mycie wcale nie zasługiwało na tak szumne określenie. Bo myciem w rzeczywistości nie było.
Reklama
Chłopski sposób codziennego mycia
Włościanin wstawał rano, ubierał się i dopiero wówczas, w koszuli oraz spodniach szedł się czyścić. Ograniczał się do spłukania rąk oraz przemycia twarzy. I to było już wszystko. Sama czynność odbywała się w sposób, który dzisiaj wydaje się nader osobliwy, ale który znajduje potwierdzenie w źródłach z różnych regionów.
Zwłaszcza w Małopolsce, na Mazowszu i na Polesiu notowano, że chłopi zamierzający się umyć najpierw nabierali wody… do ust. Następnie wypluwali ją mocnym strumieniem na ręce, tak je przemywając, zupełnie jakby wargi służyły im za prowizoryczną słuchawkę prysznicową.
Także do umycia twarzy używano wody wpierw zaczerpniętej do ust. Lekarz Józef Tchórznicki stwierdził u schyłku XIX wieku, że w opisany sposób prowadziło toaletę aż 80% ludności kraju. Inni autorzy dopowiadali z kolei, że metoda sprawiała, iż chłop podczas porannych ablucji, cytuję, „parskał jak koń”.
Oczywiście praktyka nie zapewniała faktycznej czystości, nieraz sprowadzała się tylko do zwilżenia twarzy i może nieco dokładniejszego przemycia powiek. Skutki było widać gołym okiem: na tle i tak nieczystej facjaty wyraźnie odcinała się chłopska szyja, zwykle pokryta, jak komentowali obserwatorzy zjawiska, „grubą warstwą brudu”.
Reklama
Aż po pierwszą wojnę światową, a w znacznym stopniu i później, w ogóle nie używano mydła. Zastępowały je piasek, glina albo pieniący się miąższ roślin, takich jak naparstnica czy nagietek lekarski.
Życie bez studni
Z chłopskiej perspektywy taki, a nie inny sposób czyszczenia ciała miał przynajmniej tę zaletę, że nie zużywał zbyt wiele wody. Była to kwestia bardzo istotna, bo dostęp do wody w typowej chacie nastręczał stałych trudności. A dostęp do czystej wody często w ogóle nie wchodził w rachubę.
Maciej Moraczewski, autor książki O budowie zagród włościańskich z 1885 roku pisał, że na przykład w typowej galicyjskiej wiosce dało się znaleźć jedną studnię, niekiedy dwie, jeśli była to większa osada. Nawet ten wyłączny gromadzki wodopój był, cytuję, „płytki” i „licho ocembrowany”.
Z kolei na własne potrzeby chłopi kopali co najwyżej doły na mokrych łąkach, w które wkładano na przykład pozbawioną dna beczkę od kapusty. Pytani, dlaczego nie wysilają się bardziej, odpowiadali, że boją się, iż kopiąc głęboko, mogliby dostać się… aż na drugi świat, do piekła. Dokładnie takie wyjaśnienie sprawy podał w swoim pamiętniku chłop z Podkarpacia Walenty Kunysz. I w żadnym razie nie żartował.
Ugnojone palce i długa perspektywa
Niektórzy chłopi płukali ręce nie tylko rano, ale też wieczorem, po skończonym dniu pracy. W skali całego kraju nie była to jednak raczej praktyka zbyt częsta.
Reklama
Kiedy więc powieściopisarz Jalu Kurek w latach 30. XX wieku opowiadał o gospodarzu z prawdziwej wsi Naprawa pod Jordanowem w Małopolsce, że wieczorem przychodził do żony, cytuję, „cuchnący, zarośnięty i atakował ją łapczywie ostrymi, ugnojonymi palcami”, nie była to wcale fikcja, ale odzwierciedlenie typowego stanu rzeczy. A kilka dekad wcześniej sytuacja musiałaby wyglądać nawet bardziej odstręczająco.
Adam Glapa, który badał temat niedługo po drugiej wojnie światowej, twierdził wręcz, że brud i niechęć do wody nigdy, w całej historii państwa, nie były na polskiej wsi większe niż u schyłku czasów pańszczyźnianych. Etnograf szacował, że stan chłopskiej higieny w wieku XVI był dwa razy gorszy niż za jego czasów. Ale już w stuleciu XVIII cztery razy gorszy.
Trend odwrócił się dopiero w wieku XIX, poprawa nie była jednak początkowo ani szybka, ani radykalna. Nawet około roku 1850 wciąż nie udało się wrócić choćby do poziomu higieny z epoki Jagiellonów.
Higieniczne grzechy polskiej wsi
Co oznaczało to w praktyce? Ano chociażby to, że typowy włościanin nigdy nie mył rąk po udaniu się na stronę lub skorzystaniu z wychodka. Przed jedzeniem opłukiwał dłonie tylko, jeśli miał za sobą prace szczególnie brudzące, jak przerzucanie łajna czy oporządzanie zwierząt.
Zresztą zarówno ta praktyka, jak i poranne ablucje mogły mieć więcej wspólnego z wiarą niż z czystością. Na przykład mieszkańcy Polesia twierdzili, że, cytuję, „grzechem byłoby, będąc nieumytym, spożywać chleb, a nawet dotykać się tego daru Bożego”.
Podobne rozumowanie sprawiało, że do nieco dokładniejszego przepłukania ciała, a przynajmniej jego widocznych części, chłopi przystępowali raz w tygodniu, przed niedzielną mszą świętą. Nawet to nie było jednak rozwiązanie powszechne.
Czy polscy chłopi kiedykolwiek brali prawdziwą kąpiel?
Warszawski lekarz Józef Tchórznicki, autor książki Dla zdrowia ludu wydanej w 1896 roku, wyrażał przekonanie, że uszy, szyja, ramiona czy kolana były przez chłopów czyszczone może „raz na miesiąc”, przed jakimś ważnym świętem lub w to święto.
Najgorzej rzecz się miała zimą. Wówczas albo unikano jakiejkolwiek konkretniejszej toalety, oczekując ocieplenia, albo… myto się przypadkiem, gdy człowieka poza zagrodą złapała ulewa bądź śnieżyca.
Reklama
Podejście po części wynikało z nawet trudniejszego niż latem dostępu do wody, ale po części też z samej temperatury. Chłopi na ogół myli się w niepodgrzanej wodzie, co w czerwcu czy lipcu nie nastręczało trudności. Ale już w styczniu mogło się wydawać wyjątkowo nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne dla zdrowia.
Historyk Bohdan Baranowski, zajmujący się obyczajami z Polski Środkowej, kwitował, że cytuję, „często od Bożego Narodzenia aż do Wielkanocy nie decydowano się na gruntowniejsze obmywanie”. Podobnie rzecz wyglądała chyba w całym kraju. Zresztą nawet w lecie chłop na ogół nie posuwał się aż do pełnej, prawdziwej kąpieli.
Dość powszechna była opinia, że mycie całego ciała powinno być praktykowane tylko względem małych dzieci. Niemowlęta i niewiele starsze berbecie kąpano kilka razy na miesiąc, czasem nawet częściej niż co tydzień, bo to ponoć sprawiało, że potomek nabierał sił i szybciej rósł.
Praktykę zarzucano jednak wcześnie, na przykład na Polesiu już dziecko 3- albo 4-letnie było kąpane, według badacza tamtejszych stosunków, cytuję, „tylko przed wielkimi świętami, w najlepszym razie co miesiąc”.
Jak polscy chłopi tłumaczyli swoje podejście?
Starsze podrostki, zwłaszcza zaś chłopcy, moczyli się latem w rzekach i stawach, choć nie dla higieny, ale ochłodzenia i przyjemności. Jak jednak zanotował chociażby Kazimierz Moszyński w odniesieniu do okolic Krakowa, na taką rozrywkę pozwalali sobie co najwyżej 18-latkowie.
Dorośli mężczyźni, cytuję, „nie kąpali się wcale”. Dalej autor Kultury ludowej Słowian dopowiadał: „Gdy wieśniaka małopolskiego zapytać o powody takiej dziwnej dla nas wstrzemięźliwości, można nieraz otrzymać ciętą odpowiedź w rodzaju tej na przykład, że nie sypia on przecież w chlewie razem z nierogacizną, aby potrzebował się kąpać”.
Inaczej rzecz wyjaśniali Poleszucy. U nich z kolei krążyła prosta sentencja: „Miedźwiedź nikoli nie myjesca, a protoje zdarou”. Czyli jak powiedzielibyśmy dzisiaj: niedźwiedź się nie myje, a żyje. Więc człowiek też nie musi.
Sytuacja prezentowała się ogółem tak niehigienicznie, że warszawski chirurg Ignacy Fijałkowski w 1819 roku upraszał chłopów, by wzięli przykład z Moskali chętnie używających łaźni i „myli całego ciała powierzchnię przynajmniej co kilka niedziel”. Na więcej rzecz jasna nie liczył.
Reklama
Moralne zastrzeżenia
W regionach, gdzie kąpiele dorosłych nie były zupełnie potępiane, przystępowano do nich ostrożnie i z poszanowaniem przesądów. Przykładowo na Kujawach notowano przeświadczenie, że człowiek nie powinien myć się przed dniem świętego Jana Chrzciciela, czyli 24 czerwca, bo „święty Jan jeszcze wody nie ochrzcił”. To zaś wykluczało skrupulatną higienę przez pół każdego roku.
Nie bez znaczenia były poza tym zastrzeżenia natury moralnej. Gdy w drugiej połowie XIX wieku działaczki społeczne zaczęły nawoływać wiejskie kobiety do mycia całego ciała, napotkały na żywiołową reakcję różnych proboszczów, którzy widzieli w tym pomyśle przejaw grzeszności i rozpusty.
Taka kampania musiała poważnie utrudnić jakąkolwiek higieniczną reformę, bo z reguły to właśnie kobiety były bardziej skłonne do utrzymywania czystości i mniej wrogie użyciu wody. One na przykład myły włosy co kilka tygodni, gospodarze zaś tylko, jeśli wszy rozmnożyły się w nich już na tyle, że nie dało się wytrzymać tej inwazji.
Chłopki chętniej poza tym czyściły nogi, choć to akurat po części wynikało z odmienności codziennych zajęć. One po prostu, uwijając się boso w zagrodzie, bardziej od mężów, synów czy braci były narażone na ciągłe stąpanie po łajnie.
Reklama
Zresztą, gdy sytuacja na to pozwalała, i one starały się pozostawić sprawy naturze. Etnograf Czesław Pietkiewicz komentował o obyczajach panujących na wschodzie ziem dawnej Rzeczpospolitej:
Nóg w zimie nie myją, a latem myją się one same: na rosie rannej i po deszczu, na błocie podczas połowu ryb i piskorzy oraz w czasie sianokosu. Kobiety, często piorąc bieliznę w kopankach lub rzeczkach, mimo woli myją i nogi.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.