Zarówno w XIX stuleciu, jak i jeszcze w latach międzywojnia w niemal każdej chacie polskich chłopów była kołyska. Właściwie zaś kolebka – by użyć starszego i istotnie wiejskiego określenia na mebel przeznaczony dla najmłodszego dziecka w rodzinie. Dlaczego takiego sprzętu nigdy, przez lata, a nawet dekady, nie chowano?
Kolebka była zwykle przedmiotem bardzo prostym. Za posłanie dla niemowlaka mogła służyć już płachta materiału, zaczepiona na hakach pod powałą, jakby w formie hamaka, albo i mała, również podwieszana, skrzynka z drewna lub najchętniej kosz z lżejszej wikliny.
Reklama
Kołyska według polskich chłopów
Zygmunt Gloger twierdził nawet, na samym początku XX wieku, że „podług podań” starców lud wiejski na przestrzeni całych dziejów Polski „nie używał dla swych niemowląt innych kołysek, jak koszałki owalne, plecione z wikliny i zawieszane na czterech sznurach u pułapu”. Był to na pewno komentarz dalece przesadzony, ale jest faktem, że podwieszane kolebki cieszyły się niegdyś na wsi wielką popularnością.
Umieszczano je zaraz obok głównego łóżka czy też wyra w izbie, na tyle blisko, by gospodyni, bez wstawania z siennika, mogła, albo wyciągniętą ręką, albo nawet nogą popychać skrzynkę, i wprawiać ją w ruch, mający uspokajać krzyczące niemowlę. Odpowiedni sznurek pozwalał też na podnoszenie i opuszczanie kolebki.
Poza tym na wsiach używano jeszcze kołysek stojących na biegunach. Także to nie musiały być meble skomplikowane. Za łóżeczko dla małego dziecka był w stanie służyć choćby przepołowiony i wydrążony pień drzewa. Taki sprzęt zajmował jednak miejsce i trudno było wokół niego zamiatać, w skali całego kraju wiszące kosze wyraźnie więc chyba przeważały nad kołyskami stawianymi na klepisku.
Dlaczego kolebki nigdy nie chowano?
W XXI wieku pokój niemowlęcy, ze specjalnym łóżeczkiem i zabezpieczeniami, stanowi właściwie zawsze rozwiązanie tymczasowe. Gdy córeczka albo synek podrosną, zmienia się przeznaczone dla nich sprzęty i wystrój wnętrza. Na dawnej wsi rzecz wyglądała jednak inaczej.
Reklama
Kołyski nie demontowano przez lata, bo wcale nie przestawała być potrzebna po tym, jak opuściło ją pierwsze, drugie, trzecie czy choćby czwarte dziecko danej pary.
Były to czasy, gdy nie tylko potępiano wszelkie próby regulowania urodzeń, ale przede wszystkim głęboko wierzono, że potomstwo to dar Boży, potrzebny w jak największej liczbie. Jak pisał chociażby Wincenty Witos, polityk pochodzący z ubogiej wsi małopolskiej, chłopi trzymali się opinii, że szczęśliwa rodzina to taka, która może poszczycić się „obrobionym gospodarstwem, utrzymanym domem i co najmniej jednym dzieckiem na każdy rok”.
O ile na drodze nie stawały problemy zdrowotne albo śmierć małżonka, typowa gospodyni stale, od chwili zamążpójścia aż do menopauzy, była albo w ciąży, albo w połogu, albo w okresie karmienia piersią, opóźniającym ponowne znalezienie się przy nadziei.
Ciąża za ciążą
Jeśli ślub nastąpił wcześnie, to chłopka mogła oczekiwać, że doświadczy dziewięciu lub dziesięciu porodów – może nie jednego na rok, jak wynikałoby z Witosowego porzekadła, ale przynajmniej jednego co dwa lata. Taka liczba ciąż nie uchodziła za żaden rekord, ale za normę. Czy wręcz za konieczność, wobec gigantycznej śmiertelności niemowląt i dzieci.
Nawet na początku XX wieku, gdy mniej lub bardziej fachowa medycyna zaczynała wreszcie zastępować czysty przesąd, a lekarze – po wielu oporach i początkowej niechęci – pojęli, jak wielkie znaczenie ma dezynfekcja dłoni, narzędzi i miejsc opieki nad pacjentami, większość dzieci nie dożywała dorosłości.
Reklama
W Galicji, według danych z roku 1900, niemal 15% niemowląt umierało w pierwszym miesiącu życia. 36,6% dzieci odchodziło w pierwszym roku, a łącznie 54,3% – przed ukończeniem piątego roku życia.
Ponura statystyka
Sytuacja w innych zaborach bywała lepsza, ale nie bardzo. A na pewno nie we wcześniejszych dekadach. Wystarczy wspomnieć, że nawet w Poznaniu, uchodzącym za metropolię nowoczesną i względnie czystą, w połowie XIX wieku 46,6% dzieci umierało przed piątymi urodzinami. Na prowincji, zwłaszcza w chudych, głodowych latach i gdy kraj nawiedzały epidemie, odsetek ten mógł przekraczać 60%.
Chłopka nieraz potrzebowała urodzić szóstkę, albo i siódemkę dzieci, tylko po to, by dwoje przeżyło, mogło pomagać przy gospodarstwie, a potem przejąć je, gdy rodzice będą już zbyt starzy lub schorowani, by nadal zajmować się rolą.
W typowej chacie zawsze kręciły się jakieś oseski, z roku na rok nie były to jednak te same dzieci. Jedni malcy umierali, inni zajmowali ich miejsce. Rodzice mieli zaś zawsze ponurą świadomość, że każde dziecko prędzej odejdzie jako malec niż dotrwa dorosłości.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.