Na polskiej wsi higiena w dzisiejszym rozumieniu jeszcze do niedawna była zjawiskiem niemal niespotykanym. Chłopi na co dzień płukali twarz i przecierali ręce, ale niewiele poza tym. Pełne kąpiele były prawie niespotykane. Zjawisko miało oczywiście podłoże kulturowe, ale nie tylko. Niechęć do mycia wynikała też z bardzo utrudnionego dostępu do wody.
Maciej Moraczewski, autor książki O budowie zagród włościańskich z 1885 roku wyjaśniał, że w najlepiej mu znanej Galicji studnie nie stały przy każdej chłopskiej chacie, czy nawet przy jednym domu na kilka. Zwykle w osadzie były tylko jedna czy dwie studnie, zresztą „licho ocembrowane” i „płytkie”.
Reklama
Chłopi albo korzystali z odosobnionego gromadzkiego wodopoju, albo chociażby z najbliższego strumienia czy rzeczki. To wcale jednak nie koniecznie zapewniało dostęp do zdrowej i czystej wody.
Jak podkreślał Moraczewski, w tych samych akwenach „wszystkie baby ze wsi cały dzień płukały i czyściły ubrania i naczynia”. Jeśli zaś miejscowość leżała w dole rzeki, poniżej jakiegoś znaczącego miasta, to na dodatek spływały do niej z nurtem ścieki i odpady przemysłowe.
Na własne potrzeby kopano poza tym płytkie doły na podmokłych łąkach. W taki otwór w ziemi można było włożyć chociażby pozbawioną dna beczkę, tak by zatrzymywała kałużę wody. Czasem prowizoryczna studzienka, gromadząca brudną i zabłoconą deszczówkę, służyła czterem, albo i pięciu gospodarstwom. Stamtąd czerpano wodę zarówno do picia, gotowania, dla zwierząt, jak i do mycia.
W innych regionach studnie mogły być kopane chętniej, a już zwłaszcza przybyło ich w kolejnym, XX stuleciu. Nie znaczy to jednak, że zaopatrzenie zagród w wodę zaczęło spełniać choćby elementarne wymogi wygody i zdrowia.
Reklama
Chociażby na wsi płockiej w latach 30. XX wieku własną studnię miało 77% chłopskich domostw. Wciąż jednak zdarzały się niekorzystnie położone osady, gdzie jedni gospodarze byli zmuszeni czerpać wodę od innych, odpracowując ten przywilej wsparciem przy żniwach, albo gdzie cyniczny ziemianin, posiadający jedyną głęboką studnię, kazał płacić sobie za każde napełnione w niej wiadro.
Nawet gdy gospodarze mieli własne źródło wody, nieraz była ona tak brudna, że używano jej tylko do sprzątania i pojenia inwentarza żywego. Po wodę potrzebną w kuchni chodziło się zwykle kilkadziesiąt, czasem i kilkaset metrów. Właściwie nigdzie nie było jeszcze jakichkolwiek pomp, spuszczenie wiadra na sznurze i wyciągnięcie go z powrotem zajmowało więc czas i wymagało wysiłku.
Potem ciężki pojemnik należało zataszczyć z powrotem do domu: albo za rączkę, albo z wykorzystaniem koromysła, nosidła, kładzionego na barki. Wody w domu właściwie zawsze było zbyt mało, oszczędzano ją na wszelkie możliwe sposoby, by ograniczyć liczbę wypraw do studni, strumienia lub stawu.
Wielu chłopów za szczególne marnotrawstwo uważało użycie cennego surowca do mycia. Zwłaszcza latem, w miarę możliwości, dłonie i twarz przemywano przy studni lub wodopoju. W chłodnych miesiącach, gdy toaleta odbywała się w chacie, używano często resztek wody, w której wcześniej umyto naczynia, albo w której ugotowano ziemniaki.
Reklama
Roman Turek, dorastający na galicyjskiej wsi pod Łańcutem w pierwszych latach XX wieku, wspominał ze wstrętem czyszczenie „gęby aż do skutku pomyjami”.
„W kącie u drzwi izby stał średniej wielkości ceber” – pisał. – „Do niego matka cedziła po ugotowaniu kartofle, kapustę, kluski, w nim myła naczynie, później pomyjki te wynosiliśmy krowie (…). Ceber z pomyjami służył nam wszystkim do mycia. Ze względu na zepsucie smaku pomyj, nie wolno było jednak używać mydła. Krowa ani smaku, ani zapachu mydła nie znosi”.
Trudno też o komentarz bardziej słuszny i oczywisty niż słowa Beaty Tworek, która na kartach książki Kultura zdrowotna ludności wiejskiej w Małopolsce skwitowała: „Widać, że mycie się w pomyjach nie spełniało pokładanych w nim zadań. Brudna woda nie sprzyjała utrzymaniu czystości skóry. Co za tym idzie, nie mogła doprowadzić do zachowania higieny osobistej”.
Wypada jednak dodać, że i mycie się w wodzie przyniesionej prosto ze studni wcale nie wystarczyłoby do zaradzenia chorobom i brudowi. Przydomowe studnie nieraz stały bezpośrednio obok sterty łajna, a od dwudziestolecia międzywojennego też blisko wychodka.
Reklama
Co więcej nie były ani dobrze ocembrowane, ani skrzętnie osłonięte, przez co wpadały do nich śmieci, błoto, deszczówka, przeciekały zanieczyszczenia. Wyrywkowe badania jakości wiejskiej wody, jakie podjęto w połowie lat 30. XX wieku na Mazowszu przyniosły rezultaty wprost zatrważające.
Okazało się, że na 113 chłopskich studni, tylko 6, a więc 5,3% wszystkich, dawało wodę czystą i zdatną do bezpośredniego spożycia. W połowie studni woda mogła być bezpiecznie pita tylko po przegotowaniu. Ale w aż 44,3% przypadków była tak zanieczyszczona, że w świetle ówczesnych norm nie powinno było się jej dopuszczać do jakiegokolwiek „użytku wewnętrznego”, domowego.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.