O historii państwa polskiego opowiada się zwykle tak, jakby jednocześnie była to też historia Polaków, konkretnego narodu, który właściwie od zawsze miał zamieszkiwać nad Wisłą. To jednak nie tylko uproszczenie, ale nawet nadużycie.
Poniższy materiał ukazał się pierwotnie w formie wideo na moim kanale na Youtube.
Nie da się zrozumieć naszej przeszłości, jeśli nie weźmiemy pod uwagę, że przez niemal całą historię przytłaczająca większość mieszkańców kraju ani nie była uważana za Polaków, ani nie miała prawa się za nich uważać, ani nawet wcale się Polakami nie czuła. I było to zjawisko wyjątkowe w skali Europy.
Reklama
Jest faktem dość powszechnie znanym, że nowoczesny patriotyzm czy w ogóle tożsamość narodowa w dzisiejszym rozumieniu to zjawiska, które w Europie rozwinęły się na dobre dopiero w XIX stuleciu. Wszędzie kulturę narodową pierwotnie kreowały elity, ludzie władzy. Ale spośród dużych państw tylko w Rzeczpospolitej sprawę doprowadzono do absolutnej skrajności.
Problem dobrze wyraził Hubert Vautrin, francuski nauczyciel pracujący na polskich dworach magnackich w XVIII stuleciu. Pisał on: „Kiedy mówimy o Francuzach, Anglikach, Hiszpanach, rozumiemy przez to wszystkich mieszkańców tych państw”.
Kwestia, z pozoru oczywista, wymagała jego zdaniem wyłożenia, bo akurat w Rzeczpospolitej jak stwierdził, „było inaczej”. Spośród wszystkich ludzi zamieszkujących przedrozbiorową Polskę, za członków narodu uważano tylko szlachtę.
Komentarz obcokrajowca nie wynikał z niezrozumienia sytuacji, z uprzedzeń. Vautrin dobrze oddał faktyczny stan rzeczy.
Nasze elity przez całą epokę nowożytną usilnie podkreślały, że stanowią zupełnie odrębny rodzaj ludzi, o innej kulturze i innym pochodzeniu.
Reklama
Mity, które służyły budowie takiej wizji nie były czymś wyjątkowym, podobne krążyły w niemal każdym kraju. Ale jak tłumaczył chociażby historyk Janusz Tazbir chyba tylko w Polsce doprowadziły one, cytuję, „do wytworzenia pojęcia narodu szlacheckiego”.
Opowiadano więc na przykład, zwłaszcza w XVI-XVII stuleciu, że szlachcice to potomkowie dumnego koczowniczego ludu Sarmatów, który przed wiekami przybył nad Wisłę i podbił miejscową ludność – niesamodzielną i niezdolną do czegokolwiek poza pracą.
Ponieważ szlachcice uwierzyli, że właśnie oni jako jedyni są Sarmatami, to tak samo zaczęli też twierdzić, że tylko oni tworzą wyrosły z Sarmacji naród polski. Zgodnie z obowiązującą doktryną mieszczanie i chłopi – a więc jakieś 94 proc. populacji! – Polakami nie byli, ale należeli do gorszego, podporządkowanego narodu plebejskiego.
I rzecz dotyczyła nawet rodzin, które od stuleci zamieszkiwały na przykład pod Gnieznem albo w Krakowie i z dziada pradziada posługiwały się polszczyzną. Dla szlachty to nie byli Polacy.
Reklama
Historyczka Maria Bogucka stanowczo podkreślała, że, cytuję, „Wyłączenie poza nawias narodu członków stanów niższych było zabiegiem absurdalnym”. Ja natomiast podkreślę to o czym zwykle się nie pisze i nie uczy w szkołach: czyli że chodziło o znacznie więcej niż dumne opowiastki powtarzane na ucztach, albo w szlacheckich księgach.
Takie, a nie inne rozumienie narodu na dobre ukształtowało rzeczywistość. Mieszczanie na różne sposoby starali się, wbrew szlachcie, aspirować do polskości. Ale już ogół chłopów, żyjących pod pełną władzą szlacheckich panów, w realiach iście niewolniczych, nie miał takiej możliwości.
Jeśli jakiś kmieć ośmielił się nazwać samego siebie Polakiem, to groziły mu chłosta, pęta albo pręgież. Był karany, aż skutecznie wbito mu do głowy, w jaki wielkim tkwił błędzie.
Szlachta przez stulecia dokładała starań, by na wsi słowo Polak stało się po prostu synonimem Pana. I żeby z kolei Polska znaczyła dla chłopów, jak stwierdził choćby etnograf Jan Bystroń, tyle samo co pańszczyzna.
Ziemianie odnieśli sukces. Nowożytne chłopstwo w swojej masie uważało się za „swoich”, „tutejszych”, oraczy „urodzonych do pługa”, ale nie za członków tego samego narodu co ich właściciele.
Mieszkańcy wsi postawili też znak równości między Polską czy polskością a wyzyskiem pańszczyźnianym, jakiemu ich poddawano. Taki sposób myślenia przetrwał rozbiory i rzutował na losy podzielonego kraju w trudnym XIX stuleciu.
Zgodnie z dawną szlachecką nauką chłopi wciąż uważali, że niewiele łączy ich z panami. Trudno się więc chyba dziwić, że ani nie garnęli się masowo do udziału w polskich powstaniach, ani nie żal im było na przykład szlachciców mordowanych w dniach rabacji galicyjskiej.
Reklama
Stulecia folwarcznej indoktrynacji, zapewniającej że polskość będzie chłopom obca, sprawiły też że wielu mieszkańców wsi chętnie ulegało postulatom nowych władz. Uważali się przede wszystkim za ludzi „carskich”, czy „cesarskich”, wierzyli w istnienie dobrego władcy w dalekim Wiedniu albo Petersburgu, który obroni ich przed Polakami – a więc szlachtą.
Na dowód widzicie na ilustracji przykład pomnika wzniesionego przez chłopów na cześć cesarza Austrii Ferdynanda II. Podobnych były, na całych ziemiach polskich, przynajmniej setki, większość zresztą wychwalała cara Aleksandra II, w którym chłopi widzieli dobrodzieja, który uwolnił ich od „polskiej” pańszczyzny.
Dopiero w tym czasie, w kontrze do działań władz zaborczych, polskie, a więc ziemiańskie elity, radykalnie zmieniły front i zaczęły usilnie przekonywać wszystkich innych mieszkańców kraju, że też są Polakami. I że w związku z tym powinni walczyć o te same sprawy co oni i kultywować te same, de facto szlacheckie tradycje.
Właśnie w taki sposób, i tak późno, z trudem zaczęła powstawać nowoczesna koncepcja polskiego narodu, obejmującego ogół ludności o miejscowych korzeniach i wspólnym języku. Historyk Tadeusz Łepkowski oszacował, że jeszcze w roku 1870 zaledwie 30–35 procent wszystkich ludzi mówiących po polsku uważało się za Polaków.
Reklama
W 1918 roku, w chwili odzyskania przez Polskę niepodległości, było to wciąż 75–80, a nie 100 procent. Miliony chłopów przyjęły odrodzenie kraju nie z radością, ale ze strachem. Szczególnie dosadnie pisał o tym Wincenty Witos, działacz ludowy i późniejszy premier II Rzeczpospolitej, sam wywodzący się z biednej wsi 60 kilometrów od Krakowa.
Jak stwierdził „o świadomości narodowej nie mogło być [na wsi] prawie żadnej mowy. Chłopi w swojej masie bali się Polski niesłychanie, wierząc, że z jej powrotem przyjdzie na pewno pańszczyzna i najgorsza szlachecka niewola”.
Zresztą nie tylko oni mieli wątpliwości do nowej koncepcji wspólnego narodu. Także członkowie ówczesnych elit intelektualnych często wciąż, niezmiennie wierzyli, że chłopi to ludzie inni od nich. I pod względem kultury, i pochodzenia i nawet biologii.
Na przykład Bolesław Ulanowski, profesor, historyk prawa, a poza tym przyjaciel Henryka Sienkiewicza i człowiek, którego córka ponoć stanowiła pierwowzór Nel z W Pustyni i w puszczy, jeszcze około 1900 roku pisał, że tylko szlachta „reprezentowała naród polski”, a mieszczeni i chłopi byli w całej swojej masie „elementem pochodzenia obcego”.
Z kolei etnolog Kazimierz Dobrowolski w 1931 roku, mniej niż sto lat temu, przekonywał, że chłopi reprezentowali pośledni, prasłowiański „typ antropologiczny”, ograniczający im predyspozycje zarządcze i uzdolnienia. Szlachta to z kolei był „typ nordyczny”.
***
Powyższy tekst to scenariusz materiału wideo, który ukazał się na moim kanale na Youtube. Tam znajdziesz bibliografię i dodatkowe szczegóły. O poruszonych tematach znacznie szerzej opowiadałem w moich książkach, m.in. w pozycji Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023).