Polscy chłopi sprzed czy 100 czy 200 lat podchodzili do śmierci bez strachu, a zwykle i bez wielkiej rozpaczy. Była przecież i częsta i oczekiwana. W obliczu zgonu bliskiej osoby należało jednak wiedzieć jak należy się natychmiast zachować. I dla dobra nieboszczyka i… własnego.
Gdy umierający wydał już ostatnie tchnienie, w Wielkopolsce natychmiast zagaszano gromnicę stojącą przy jego posłaniu. W innych regionach, zwłaszcza tam, gdzie wsie były duże, a wiadomości nie rozchodziły się po nich w mgnieniu oka, panował zwyczaj oznaczania domu w szczególny sposób.
Reklama
Chorągiew, opłata za dzwony i… wiadomość dla krów
Na Kujawach w tym celu przed chatą stawiano, jak pisał Oskar Kolberg, „chorągiew żałobną z kościoła wziętą”. Poza tym szeroko znany był zwyczaj płacenia wówczas księdzu za specjalne bicie dzwonami, dla oznaczenia chwili śmierci i ułatwienia duszy zmarłego drogi w zaświaty.
Stary obyczaj nakazywał jeszcze, by poza ludźmi, o zgonie poinformować i zwierzęta – pod warunkiem, że zmarłym był gospodarz. Syn nieboszczyka miał obowiązek udać się do obory i donieść bydłu o zdarzeniu. Wieść przekazywano także pszczołom, jeśli zagroda miała swoje ule. Z niektórych regionów znana jest też tradycja obwieszczania śmierci drzewom w sadzie.
Skąd wzięło się stwierdzenie „do grobowej deski”?
Pilną kwestią było odpowiednie ułożenie ciała zmarłego. Jak wyjaśniał Józef Burszta, należało zająć się tym póki zwłoki były „elastyczne”. Gdy zaś okazywały się one już zbyt sztywne, w południowej Wielkopolsce przemawiano do denata po imieniu. Ten miał wówczas, jak sądzono, „miękczeć”.
Oczy nieboszczyka zamykano, na przykład z pomocą kładzionych na powieki ciężkich monet. Ciało prostowano, ręce były składane na piersiach, zwykle na krzyż. Na ogół dopiero po śmierci zamawiano trumnę, początkowo nieboszczyk był więc kładziony na ławie lub przygotowanej na ten cel desce. Stąd właśnie wzięło się używane do dzisiaj powiedzenie: „do grobowej deski”.
Reklama
Na południu kraju istniała praktyka nakazująca podkładać wówczas pod ciało słomę – koniecznie „równą, długą, kłóciatą”. Później była ona, jak opowiadał Jan Świętek w książce z 1893 roku, zachowywana aż do czasu zasiewów, a wówczas rozrzucana po polu pszenicznym, co miało chronić je przed wronami i innym ptactwem łasym na ziarno.
Pośmiertne wędrówki polskiego chłopa
W kwestii tego, gdzie dokładnie były układane zwłoki, panowały spore różnice. W większych chatach na obrzędy żałobne przeznaczano reprezentacyjną, białą izbę, gdzie i tak nikt na co dzień nie sypiał. W mniejszych mogło, jak notował chociażby Jan Świętek na temat obyczajów małopolskich, dochodzić do kilkukrotnych wędrówek.
Ciało układano najpierw w jedynej izbie, potem przenoszono na noc do sieni, wreszcie znów dźwigano do wnętrza mieszkalnego, by kontynuować obrzędy.
Zatrzymać zegar, zasłonić lustro
Miejsce, gdzie zmarły oczekiwał na pogrzeb, należało odpowiednio zabezpieczyć. Na zachodzie kraju jeszcze po drugiej wojnie światowej znane były tradycje nakazujące zatrzymać zegar i zasłonić lustro („aby nieboszczyk się w nim nie przeglądał” i nie pociągnął za sobą kogoś jeszcze z domowników).
Reklama
W pobliżu czasem wieszano też chustę i wsadzano w nią święty obrazek – żeby czekająca dusza denata miała gdzie się schronić do czasu pochówku. Ciało było obmywane. Zmarłych mężczyzn poza tym golono. Tymi obowiązkami, uważanymi za przykre i niebezpieczne dla wciąż żyjących, zwykle nie zajmowali się członkowie rodziny. Zdawano się raczej na płatną pomoc ubogich kobiet, przezywanych na przykład „trupiarkami”.
W niektórych regionach panował zwyczaj szycia dla zmarłych specjalnego, nowego stroju, nazywanego dajmy na to kitlem czy żgłem. Na Kujawach był to, by zacytować Oskara Kolberga, „rodzaj tuniki czy koszuli śmiertelnej, z białego płótna, długiej do kostek”.
Zdarzało się też, że kobiety były składane do grobów w tych samych sukniach, w których przystąpiły do ślubu. Niezależnie, czy szata była nowa, czy tylko schludna i odświętna, doglądano, by nie szkodziła ona w magiczny sposób nieboszczykowi.
Nie wolno było więc na przykład drzeć płótna podczas jej przygotowywania, bo to zadawałoby ponoć ból temu, kto odszedł. Często zakazane były też węzły, hafty, albo zwyczajne ściegi nici, w przekonaniu, że zmarły nie zazna spokoju tak długo, aż te nie zgniją. W Polsce Środkowej panowała poza tym wiara, o której wspomniał Bohdan Baranowski: że mianowicie węzeł w ostatnim stroju nie pozwala na odpuszczenie denatowi grzechów.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.