Dla dawnych polskich chłopów ślub to była przede wszystkim transakcja. Decyzji niemal nigdy nie podejmowali jednak młodzi. Pertraktacje nie były zaś ani proste… ani jednoznaczne.
Poniższy materiał, w znacznie dłuższej wersji, ukazał się pierwotnie w formie wideo na moim kanale na Youtube.
Wbrew temu, co się często mówi, na dawnej wsi wcale nie żeniono się i nie wychodzono za mąż w bardzo młodym wieku. Ślub przed dwudziestym rokiem życia to był właściwie ewenement. Mężczyźni wpierw starali się albo zdobyć jakieś zaskórniaki, albo najlepiej przejąć gospodarstwo, lub przynajmniej dostać od rodziców zapewnienie o rychłej sukcesji.
Reklama
Co do dziewcząt, jeśli rodzinny dom nie był przepełniony ponad miarę, często trzymano się opinii, że panna powinna „zapracować na swój posag”. I dopiero po tym, jak wystarczająco długo harowała w zagrodzie rodziców, mogła iść za mąż. W praktyce więc wielu wiejskich kawalerów stawało po raz pierwszy do ślubu dopiero około 30 roku życia, jeśli nie później. Kobiety – nieraz prędzej w wieku powiedzmy 25 niż 20 lat.
Wszystko według woli rodziców
Obie strony były dorosłe, ale to jeszcze nie oznacza, że samodzielne. Panny właściwie zawsze w pełni zależały od rodziców, lub innych opiekunów. Kawalerowie zresztą też, o ile nie doszło wpierw do pełnego dziedziczenia. W praktyce więc wszelkie zachęty do pertraktacji małżeńskich były kierowane raczej do rodziców, a nie młodych.
Dobitnie pisał na ten temat, na samym początku XX wieku, wiejski pamiętnikarz z Galicji Jan Słomka. Zacytujmy: „Było wtedy” – czyli za jego młodości, jeszcze w stuleciu XIX – „powszechnie przyjęte, że rodzice lub opiekunowie sami stanowili o związkach małżeńskich swoich dzieci czy wychowanków. I chyba tylko starszy kawaler sam wyszukiwał sobie przyszłą towarzyszkę życia; dziewczyna zaś zawsze prawie musiała iść za wolą starszych, a jeżeli się upierała, to ją nawet pasem po plecach przetrzepali i musiała się zgodzić”.
Ten ostatni szczegół, choć z dzisiejszej perspektywy oczywiście odstręczający, nie jest wyjątkowy. Także wiele innych źródeł wskazuje, że panny przynajmniej tak oficjalnie nie miały nic do powiedzenia w sprawie swojego zamążpójścia. A jeśli ośmielały się zgłosić sprzeciw, to istotnie nieraz posuwano się do argumentu siły.
Reklama
Jałówka do sprzedania
Ogółem, gdy szło o małżeństwo, najmniej ze wszystkiego myślano o uczuciach, o tym kto się komu podoba. Ślub to była przede wszystkim transakcja. Zresztą rzecz jasna nie tylko wśród chłopów. Małżeństwa z miłości na dobrą sprawę „wynaleziono”, jako nową społeczną normę, dopiero w XX wieku.
Jan Słomka wspominał, że jego własny związek został ustalony przez babkę, która osobiście zmówiła się z rodzicami przyszłej pani Słomkowej na innym weselu. „Gdy rzecz między sobą uradzili, przywołali do stołu nas młodych, którzyśmy się dotąd zupełnie nie znali i objawili nam swoją wolę” – wspominał pamiętnikarz.
To nie był jednak zwyczajny sposób postępowania. Na ogół pertraktacje prowadzono przez pośredników. Rodzice kawalera wysyłali do domu, tego z kropkami, zaufanych swatów. I co ważne nawet tym reprezentantom… nie było wolno, przynajmniej na początku, wprost powiedzieć w jakiej sprawie przyszli.
Historyk Bohdan Baranowski wyjaśniał, że przynajmniej w Polsce Środkowej uciekano się do ustalonego kamuflażu. Swaci przychodzili obowiązkowo z butelką wódki, przewiązaną wstążką i pytali gospodarzy czy ci nie mają przypadkiem „jałówki do sprzedania”.
Ewentualnie można było pytać nie o młodą sztukę bydła, ale o gąskę albo źrebiczkę. Ostrożnie negocjowano ogólniki, a dopiero gdy wydawało się, że można osiągnąć porozumienie, zarzucano całą tą maskaradę.
Kieliszek i wstążka
Podczas rozmowy rodziców ze swatami panna była zobowiązana milczeć i do tego zawzięcie udawać, że nie wie o co chodzi. Często też kazano jej wyjść i schować się, aż do zakończenia paktów, na przykład w komorze. Wracała do izby dopiero gdy swatów odprawiono z kwitkiem lub targ, decydujący o całej reszcie jej życia, został ubity.
Reklama
W drugim przypadku panna była, tak przynajmniej działało to w niektórych regionach, zobowiązana wypić kieliszek gorzałki… a wstążkę, którą była przewiązana butelka zabierała jako rekwizyt i wplatała ją we włosy. To był jakby odpowiednik pierścionka zaręczynowego, czy też pierwsza zapowiedź zaręczyn, które jeszcze należało oficjalnie zawrzeć.
Podczas swatania dwie kwestie odgrywały naczelną rolę. Chodziło więc o pozyskanie dla gospodarstwa, obecnego lub przyszłego, siły roboczej. Tak pannę, jak i kawalera, oceniano więc nie po wyglądzie, ale przede wszystkim po pracowitości i zdrowiu.
„Nie będziesz miała u mnie źle, roboty nie będzie ci brakować!”
Jak podkreślał, Bohdan Baranowski, „w ciężkich warunkach życia chłopskiego dla osób chorych lub leniwych nie było miejsca, toteż za wszelką cenę należało wystrzegać się takiego osobnika jako przyszłego małżonka”. Z kolei Jan Słomka przytaczał typowe zachęty, jakie mogli wygłaszać rodzice lub swatowie.
Tak więc przyszła teściowa mogła mówić do przyszłej synowej, oczywiście już po ustaleniu zaręczyn: „Nie turbuj się moje dziecko, nie będziesz miała u mnie źle, roboty nie będzie ci brakować! Mam co prząść, co mleć, co tłuc. Jest parę bydląt, świń, będziesz miała koło czego chodzić”.
Reklama
Ewentualnie to matka narzeczonej zapewniała matkę narzeczonego „nie będzieta z mojej córki mieć krzywdy, ona tam darmo rąk nie położy, będzie kontenta,” zadowolona, „że będzie miała co robić! A do tego nie przyjdzie do was goła, ma parę wdziewków, smat, ze dwa roki nie potrzebujecie jej okrywać”.
Poza tym bardzo, ogromnie, liczył się posag, i właśnie on zwykle okazywał się przeszkodą, o którą rozbijały się przeróżne ślubne projekty. Rodzice byli zobowiązany wydać pannę z pewnym zabezpieczeniem, majątkiem. W realiach dawnej nędzy, zwłaszcza przed zniesieniem pańszczyzny, zasadniczym posagiem mogła być na przykład jedna krowa, albo cielak, czy najwyżej parę cielaków.
Wielki spór o stertę łajna
Im posag był mniejszy… tym, (paradoksalnie, lub może nie), bardziej się o niego kłócono i kwestionowano szczegóły. A potem nieraz wybuchały gorące spory, gdy jednak okazywało się, że jedna strona nie zrozumiało drugiej, lub gdy po fakcie ktoś zmienił zdanie. W efekcie w aktach sądowych z XIX wieku można znaleźć na przykład procesy… o krowie łajno. Prowadzone gdy pan młody uważał, że należy mu się nie tylko krowa i jej mleko, ale też to co wychodzi z mućki tyłem. Rodzice panny wydanej za mąż uważali zaś uparcie, że nawóz wciąż powinien trafiać na ich stertę.
Poza inwentarzem żywym liczono oczywiście na pieniądze, ale z tymi zawsze było trudno. Co zaś do gruntu, ziemi uprawnej, jej przekazywanie stało się częste dopiero po uwłaszczeniu, czyli w drugiej połowie XIX wieku. I oczywiście te upragnione zagony, zwłaszcza jeśli przylegały bezpośrednio do ziemi którą już posiadał kawaler, były w ogóle największą zachętą do ożenku.
Reklama
Jeśli ręce obojga młodych były sprawne, a układ się opłacał, innymi przeszkodami niewiele już zaprzątano sobie głowę. To oczywiście sprawiało, że nieraz ślub brali ludzie zupełnie niedobrani, nieznoszący swojego towarzystwa, nawet nie chcący ze sobą rozmawiać.
Jan Słomka oceniał jednak, że zagrożenie wcale nie było poważne. Jego zdaniem nawet po „przymusowym” ślubie, takim przed którym panna pragnęła z całych sił uciec, „małżonkowie żyli z sobą przeważnie dobrze, i mniej dawniej było tych niedobranych i nieszczęśliwych małżeństw, niż teraz, co się długo kojarzą i z wielkiego kochania”.
Jak naprawdę żyli nasi chłopscy przodkowie?
Więcej takich historii znajdziesz w książce Kamila Janickiego pt. Życie w chłopskiej chacie (Wydawnictwo Poznańskie 2024).