Każdy operator Navy SEALs musi przejść morderczy trening. Nie inaczej było w przypadku wielokrotnie odznaczanego Marcusa Luttrella. Jako 23-latek trafił do bazy na wyspie Coronado, gdzie odbył wstępne szkolenie. Dla mierzącego 195 centymetrów i ważącego 105 kilogramów ochotnika prawdziwą zmorą okazał się tor przeszkód. Tak opisuje „miejsce barbarzyńskiej męki” we wspomnieniach zatytułowanych Piekło Afganistanu.
Był też tor przeszkód, zwany przez nas Tor-P. Miejsce tak barbarzyńskiej męki, że prawdziwi SEALsi, weterani wojenni, przyjeżdżali tu, by potrenować. Często przygotowywali się tutaj do zamorskich operacji w rozmaitych warunkach: w dżungli, górach, na oceanach czy pustyniach.
Reklama
Tor przeszkód znany na całym świecie
Tor przeszkód w Coronado słynny jest na całym świecie. Jeśli używali go do treningów splamieni krwią wojownicy oddziałów specjalnych, możecie sobie wyobrazić, czym ten tor był dla nas – mięczaków po dziesięciu dniach szkolenia, świeżo po obozie dla rekrutów, słabych jak przedszkolaki w porównaniu z tymi kolesiami.
Pierwszego dnia stanąłem i gapiłem się na Tor-P. Na te wszystkie drewniane ścianki, przeszkody z siatki wysokie na 20 metrów, betonowe tunele, równoważnie, druty kolczaste, drabinki i mosty linowe.
Pierwszy raz w życiu zapragnąłem być o 30 centymetrów niższy, gdyż jasne było, że jest to zabawa dla małych chłopców. Instruktor Reno przeprowadził demonstrację, a wyglądało to tak, jakby urodził się na moście linowym.
Dla mnie to musiało być trudne, jak każda wspinaczka, bo dźwigałem 105-kilogramowe cielsko. To dlatego wszyscy dobrzy wspinacze są drobnymi facecikami o pseudonimach takich jak „Mucha”, „Pchła” czy „Pająk” i ważą góra 55 kilogramów.
Reklama
„Więksi goście natychmiast wpadali w opały”
Słusznie domyślałem się, że to będzie dla mnie najtrudniejszy sprawdzian. Było jednak wielu ogromnych SEALsów, którzy pokonywali ten tor, a więc i ja mogłem. Tor-P nie zmienił mojego nastawienia – albo zrobię to jak trzeba, albo umrę, próbując. To drugie było bliższe rzeczywistości.
Tor składał się z piętnastu przeszkód i należało pokonać go przechodząc przez, obok, nad lub pod nimi. Oczywiście od startu mierzony był czas, a my potykaliśmy się, odpadaliśmy, spadaliśmy, utykaliśmy i ogólnie dawaliśmy ciała. Tak jak podejrzewałem, więksi goście natychmiast wpadali w opały. Brakowało im poczucia równowagi i gibkości.
Gimnastycy olimpijscy mierzą przeważnie metr dwadzieścia. A kiedy ostatnio widzieliście tancerza o wzroście 195 centymetrów ważącego 105 kilogramów?
Największym problemem dużych chłopców była wspinaczka. Jedną z przeszkód była tyrolka, czyli zjazd na rozpiętej pod kątem linie. Gruba, długa na 25 metrów nylonowa lina, jednym końcem przytwierdzona była do szczy tu wysokiej wieży, drugim – do 3-metrowego słupa. Trze ba było wspiąć się na wieżę, po czym zjechać lub opuścić na rękach po linie – to drugie wydawało się łatwiejsze.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Połamane kości
Na marginesie, o instruktorze Reno. Kiedy my wspinaliśmy się na wieżę, on zabawiał się wspinaniem na tę samą wysokość, ale używał przy tym dwóch swobodnych lin – każdą z nich trzymał w jednej ręce. Po dziś dzień nie wierzę, że to było możliwe i Reno był chyba jakąś zjawą na plaży, noszącą okulary przeciwsłoneczne.
Ledwo właziłem na szczyt wieży i zjeżdżałem. Jeden z kolegów, całkiem sporej budowy ciała, nie utrzymał się podczas zjazdu i spadł prosto w piach, łamiąc przy tym rękę i chyba nogę. Na tym skończyło się jego szkolenie. Inna przeszkoda, która utkwiła mi w pamięci, to siatka.
Reklama
Wiecie o co chodzi – gruba, mocna lina powiązana supłami w kwadraty, wzięta wprost z doków ładunkowych. Absolutnie konieczne było, byśmy chodzenie po niej opanowali pioruńsko dobrze. SEALsi używają takich sia tek do wsiadania i wysiadania z pontonów, okrętów oraz łodzi podwodnych.
Miałem z tym spore trudności. Wyglądało to tak, że kiedy wkładałem nogę w siatkę i wyciągałem ramię do góry, noga mi się ześlizgiwała i dłoń nie sięgała chwytu. Jasne było, że gdybym ważył 55 kilogramów nie miałbym tego problemu.
Technika kluczem do sukcesu
Za pierwszym razem, kiedy udało mi się wedrzeć na siatkę, pakując stopy w oczka, utknąłem mniej więcej 15 metrów nad ziemią, z rozpostartymi ramionami i nogami. Musiałem wyglądać jak Kapitan Ahab po zatonięciu wraz z Moby Dickiem, zaplątany w liny od harpunów.
Oczywiście to, jak i pozostałe ćwiczenia, polegało w całości na technice, a Reno był tam po to, żeby nas instruować. Cztery dni później sunąłem po siatce jak cyrkowy akrobata. Dobra, może bardziej jak orangutan.
Na górze dochodziłem do wielkiego drewnianego bala, przewalałem się na drugą stronę i schodziłem w dół po siatce jak Spider-Man. OK… jak orangutan.
Podobne przygody miałem na moście linowym. Za każ dym razem, gdy na niego wchodziłem, robił na mnie wrażenie popsutego. Straszliwie bujał się na boki. Na szczęście instruktor Reno był zawsze na swoim miejscu i szyb ko pomagał mi odzyskać równowagę – wysyłał mnie do tak lodowatego oceanu, że prawie stawało mi serce.
Reklama
Potem tarzałem się w piachu i dopóki nie trafiłem pod wodne bicze „kabiny odkażającej”, przez resztę ćwiczeń wszystko mnie swędziało i drapało. Na koniec zwykle musieliśmy jeszcze wskoczyć do basenu, w głębszym końcu, i pozostać tam tak długo, aż nie zapuścimy korzeni.
Przeczytaj również o zasadzce talibów na operatorów GROM-u. Polacy ledwo uszli z życiem
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Marcusa Luttrella i Patricka Robinsona pt. Piekło Afganistanu (Bellona 2022).