Polacy wywiezieni na Syberię podczas II wojny światowej z rozmiłowaniem wspominali kuchnię rodzinnych stron. Wieczorami, w półmroku i dotkliwym chłodzie, w smutnych chatynkach, opowiadano sobie wzajemnie o blinach, barszczu i pierogach. Wśród sowieckiej tajgi o takich potrawach można było tylko marzyć.
O pożywieniu, jakie otrzymywali mieszkańcy Kresów deportowani na Syberię od 1940 roku, opowiada Olga Wiechnik na kartach książki Platerówki? Boże broń! Bohaterkami jej publikacji są dziewczyny, często nawet dzieci, które wywieziono na wschód i które po latach spędzonych w czerwonym piekle powróciły nad Wisłę w szeregach ludowego Wojska Polskiego.
Reklama
Wiele z nich nawet całe dekady później doskonale pamiętało, co kazano im wkładać do ust na Syberii. Nie były to w żadnym razie przysmaki.
Zgniła kapusta i zupa z robakami
„Rano będą mieli szczęście, jeśli do przydziałowego chleba piekarz dosypał trocin brzozowych – te jeszcze da się jeść” – pisze Olga Wiechnik. – „Gorzej, jeśli mąkę zagęścił trocinami sosnowymi – taki chleb drapie i rani gardło”.
Syberyjski chleb jest ciężki, gliniasty. Sześćset gramów przysługujących za dzień pracy to zadziwiająco mały kawałek. Na szczęście pracującym należy się też pół litra zupy.
Tutejszą specjalnością jest szczi, czyli zgniła kapusta na wodzie, ale zdarza się też gruźdanka z robakami kilkucentymetrowej długości.
Reklama
Nawet ludzie pracujący otrzymywali śmiesznie nędzne porcje. Dla dzieci, które były zbyt młode, by zapędzić je do niewolniczej roboty, nie było jednak nawet tyle. Ich racje zmniejszano o 50%, do iście głodowego poziomu.
Przetrwać było łatwiej, jeśli posiadało się jakiekolwiek pieniądze, albo wartościowe rzeczy, które ktoś chciałby odkupić. Tacy szczęściarze mogli uzupełnić swój jadłospis o ziemniaki albo kaszę.
Mało kto ma czas na szukanie
Poza tym, jak wyjaśnia autorka książki Platerówki? Boże broń!, „czasem ratowała tajga: jarzębiną, kaliną, głogiem”.
Z lebiody i pokrzywy można ugotować zupę. Latem w lesie rośnie dziki czosnek, jesienią – grzyby. Ale mało kto ma czas na ich szukanie. Całe dni wypełnia przecież praca.
Reklama
Gienia ma już siedemnaście lat, pracuje, więc je. Została lesorobką – jak większość zesłańców, ścina las. Rano wypija trochę gorącej wody (mama dorzuca do niej kawałek kory, żeby woda choć koloru nabrała) i zjada garść spęczniałej kaszy. I idzie – jedenaście kilometrów pod górę, musi się żerdzią po drodze podpierać, żeby się zimą pod tę górę wspiąć.
Śnieg leży na dwa metry, mróz dochodzi do pięćdziesięciu stopni, zima trwa od września do czerwca. Dziewczyny pracują trójkami: dwie piłują drzewo, jedna rąbie, wszystkim od pękających pęcherzy krwawią dłonie.
Syberyjskie świerki i sosny łatwo się nie poddają, a one o wyrębie lasu nie wiedzą nic. Ale szybko się uczą, normę trzeba wyrobić, jeśli chce się chleba z trocinami zjeść, zupy z robakami wypić.
Sztuka kombinowania
Zesłanki uczyły się katorżniczej pracy, ale też – technik przetrwania. Te, które przeżyły pierwsze miesiące wiedziały już, że aby przeżyć trzeba nie tylko pracować, ale też kombinować.
Reklama
Te, które mają szczęście pracować przy zbożu, wchodzą w stosy ziaren, kręcą się tam dłużej, niż muszą, w nadziei, że w walonkach przyniosą do baraku trochę zbłąkanych ziarenek.
Niektóre wszywają sobie w ubranie ukryte kieszonki, żeby przemycić jakiś okruch. Jeśli pracują w kołchozie przy wykopkach, wszywają w nogawki majtek gumki, a w majtki chowają marchewkę albo dwie. Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet.
Bibliografia
Artykuł powstał na podstawie książki Olgi Wiechnik pt. Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie (Wydawnictwo Poznańskie 2023).