Mayday. Mayday. Międzynarodowy sygnał będący wołaniem o pomoc nadszedł 12 maja 1975 roku po południu ze statku towarowego pod amerykańską banderą, SS „Mayaguez”, z Zatoki Syjamskiej. Wiadomość była zwięzła i szokująca: „Kambodżańskie siły zbrojne ostrzelały nas i weszły na pokład. […] Statek jest holowany do nieznanego portu w Kambodży”.
Minęło zaledwie dwanaście dni od upadku Sajgonu, gdy świat obiegły zdjęcia ewakuacji Wietnamczyków, którzy tłumnie i z krzykiem wdzierali się do helikopterów i na pokład łodzi, by jak najszybciej uciec.
Reklama
Po blisko dwóch dekadach walk w Azji Południowo-Wschodniej upokorzone Stany Zjednoczone w końcu rejterowały. A teraz bez ostrzeżenia członkowie komunistycznego ruchu Czerwonych Khmerów uprowadzili amerykański kontenerowiec wraz z załogą. Jak później opisał to Henry Kissinger: „Sądziliśmy, że wreszcie możemy zabrać się do leczenia ran narodu, gdy nagle Indochiny wyciągnęły rękę i jak tonący wciągnęły nas z powrotem w podwodny wir”.
W Waszyngtonie była godzina 3.18, kiedy „Mayaguez” nadał sygnał mayday. Prezydent Gerald Ford spał w prywatnej części w Białym Domu, lecz na drugim końcu świata uruchomiono łańcuch wydarzeń, aby ostrzec go o sytuacji kryzysowej.
Sygnał alarmowy odebrał John Neal, pracownik firmy żeglugowej Delta Exploration z Dżakarty, stolicy Indonezji. Następnie przekazał informację, wraz ze współrzędnymi geograficznymi, ambasadzie USA w Indonezji.
Ambasador przygotował wiadomość, którą zamierzał przesłać za pośrednictwem CRITICOMM [Critical Intelligence Communications System (systemu krytycznej łączności wywiadowczej)] – sieci wczesnego ostrzegania utworzonej podczas prezydentury Eisenhowera, aby błyskawicznie powiadamiać najważniejsze osoby o zdarzeniach kryzysowych.
Prawie dwie godziny po nadaniu przez statek sygnału mayday alarm trafił przez CRITICOMM do Połączonych Szefów Sztabów, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony, CIA, Departamentu Stanu i Białego Domu.
Reklama
Sala Kryzysowa [Białego Domu] otrzymała wiadomość o godzinie 5.14 czasu waszyngtońskiego. Dyżurni musieli natychmiast rozstrzygnąć: budzić prezydenta czy sprawa może zaczekać, aż szef się obudzi.
„Człowiek nie chce wyjść na panikarza”
Kluczowa funkcja Sali Kryzysowej polega na podejmowaniu decyzji, kiedy uprzedzić prezydenta i innych najwyższych oficjeli o toczących się wydarzeniach. Ale skąd wiadomo, kiedy jest odpowiednia pora?
„Przysięgam, że prawie każdej nocy dzieje się coś, co wymagałoby obudzenia kogoś ważnego – powiedział mi Jim Reed, dyrektor Sali Kryzysowej za kadencji prezydenta Clintona. – Człowiek nie chce wyjść na panikarza i co dzień budzić wysoko postawionych ludzi z powodu różnych problemów.
Szczerze mówiąc, w środku nocy i tak niewiele mogą na to poradzić. Kiedy odbiera się pierwsze zawiadomienie, zwykle informacje są niepełne. Bez sensu jest zawracać komuś głowę […], skoro nie zna się odpowiedzi na oczywiste pytania, które prawdopodobnie będzie zadawać obudzona osoba”.
„Wydaje mi się, że nasz personel hołdował niezbyt słusznej zasadzie”
Budzić? Nie budzić? Gayle Smith, dyrektorka do spraw Afryki w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego w czasach prezydentury Clintona, opisywała trudności w podejmowaniu decyzji w takim pośpiechu.
„W szóstym tygodniu mojej pracy odebrałam telefon o 3.43 rano – powiedziała mi. – Usłyszałam: «Pani Smith, tu Sala Kryzysowa. Mamy informacje o równoczesnych eksplozjach w naszych ambasadach w Dar es-Salaam i w Nairobi. Życzy pani sobie, żebyśmy obudzili prezydenta?». A ja leżę w łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit i myślę: Co takiego? Dwie eksplozje naraz i dzwonią do mnie? No dobra”.
Reklama
Smith przekazała podjęcie decyzji wyżej i poleciła dyżurnemu dołączyć do rozmowy telefonicznej doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego Sandy’ego Bergera oraz koordynatora do spraw zwalczania terroryzmu Richarda Clarke’a, którzy ostatecznie postanowili obudzić prezydenta. „Wydaje mi się, że nasz personel hołdował niezbyt słusznej zasadzie, że lepiej kogoś obudzić i poinformować, niż tego nie robić”, dodała Smith.
„Kiedy dowiedział się o tym prezydent?”
To wymaga subtelności: jeżeli zbudzisz prezydenta, może się zirytować czy nawet wpaść w gniew. Jeśli jednak uznasz, że nie należy go budzić, konsekwencje mogą być skomplikowane. Ilekroć dochodzi do jakiegoś kryzysowego zdarzenia w nocy, pierwsze pytanie korpusu prasowego w Białym Domu brzmi: „Kiedy dowiedział się o tym prezydent?”. Odpowiedź, że przespał zdarzenie, jest zaproszeniem do krytyki – nawet jeżeli był dobrze uzasadniony powód, dla którego postanowiono go nie budzić.
Bob Kimmitt, który należał do personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentów Forda, Cartera i Reagana, opowiedział o jednym z takich incydentów z udziałem prezydenta Reagana w 1981 roku. Libijski przywódca Muammar Kaddafi uznał zatokę Wielka Syrta za część swoich wód terytorialnych i wyznaczył „granicę śmierci”, za którą siły libijskie miały otwierać ogień do przekraczających ją samolotów i statków. Reagan nie uwierzył w te deklaracje. Na naradach NSC polecił wysłać samoloty i statki na zakazany obszar, co oznaczało rzucenie wyzwania Kaddafiemu.
„Trzygwiazdkowy admirał w pięknym białym mundurze marynarki, w kolegium sztabów pełniący funkcję szefa operacji morskich, wstał i przedstawił szczegółowy plan działań”, opowiadał Kimmitt. Uwzględnił każdą możliwą reakcję Libii i opisał, jak wówczas odpowiedzą wojska amerykańskie. Po tej wyczerpującej prezentacji prezydent Reagan miał jedno pytanie: „Jeżeli libijski samolot was ostrzela, a potem zawróci, żeby znowu znaleźć się w libijskiej przestrzeni powietrznej […], dalej możecie go strącić?”. „Tak jest – odparł admirał. – Bo pokazał, że stanowi zagrożenie”.
„Kto tu dowodzi?”
„To dobrze – stwierdził prezydent. – Chcę, żeby pańscy piloci mogli ścigać Libijczyków aż do ich hangarów, gdyby zaszła taka potrzeba”. 19 sierpnia 1981 roku urzeczywistnił się właśnie taki scenariusz i doszło do „incydentu nad Wielką Syrtą”, jak go później nazwano. Dwa amerykańskie myśliwce F-14 Tomcat zestrzeliły dwa libijskie Su-22.
Reagan akurat przebywał w Kalifornii i z powodu różnicy czasu wiadomość o starciu dotarła do niego w środku nocy. Sala Kryzysowa powiadomiła bliskiego współpracownika prezydenckiego Eda Meese’a, który był z Reaganem w Los Angeles. Meese uznał jednak, że nie będzie budził szefa, i poinformował go o wszystkim dopiero nazajutrz rano, sześć godzin po fakcie.
Reklama
Tego dnia na konferencji prasowej w Białym Domu zastępca sekretarza prasowego Larry Speakes wyjaśnił, że prezydent chciał być powiadamiany tylko o incydentach, „w których wymagane jest podjęcie decyzji”.
W tym wypadku piloci zastosowali ustalone wcześniej zasady użycia siły, a admirał przedstawił prezydentowi dokładny przebieg takiego zdarzenia. „Washington Post” nadal jednak wyrażał wątpliwości, czy prezydent nie zaniedbał obowiązków: „Decyzja Meese’a, by nie powiadamiać Reagana natychmiast, kolejny raz każe postawić pytanie, które od czasu do czasu ciśnie się na usta w trakcie rządów tej administracji: Kto tu dowodzi?”.
W grę wchodzą również takie czynniki, jak osobowość, dziwactwa i pragnienia urzędującego prezydenta. Trudno na przykład wyobrazić sobie kryzys, w który nie chciałby się zaangażować prezydent Clinton. Ale za czasów Johna Boltona w administracji Trumpa doradca często pozwalał prezydentowi przesypiać nocne zdarzenia.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki George’a Stephanopoulosa i Lisy Dickey pt. Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata (Prószyński i S-ka 2025).