W obliczu rozwoju reformacji Kościół katolicki zaostrzył oficjalne reguły obowiązujące szeregowych księży. Chodziło między innymi o to, by kler stał się bardziej karny, ale też by jego zachowanie nie raziło na co dzień wiernych. Słowem: by księża wyglądali i zachowywali się… jak księża. Co więc znalazło się na XVI-wiecznych listach zakazów?
Lista zajęć niedozwolonych dla kapłanów była długa. Nie wolno im było zajmować się na boku handlem, kupiectwem, prowadzić czyichś interesów, osobiście pracować na roli.
Reklama
To akurat były swoją drogą zakazy bardzo podobne do tych, które obejmowały i herbowników. Wystarczy przypomnieć, że w XVI wieku sejm groził utratą szlachectwa każdemu, kto posiadał herb, a i tak brudził sobie ręce fizyczną robotą lub miejskim handlem. Słowem: mieszał się z pospólstwem i zniżał do jego poziomu.
Wart Pac pałaca… biskupiego
Na księży spadało też jednak wiele innych ograniczeń, które miały separować ich nie tylko od plebejów, ale i od świeckich elit. Nie wolno im więc było brać udziału w pojedynkach albo w polowaniach. Pierwsze faktycznie zdarzały się duchownym rzadko. Drugie… zależały zasadniczo od zamożności i pochodzenia danego beneficjanta.
Wielu bogatszych plebanów czy kanoników polowało chętnie i sam ten fakt nikomu nie zwichnął kariery duchownej. Można wspomnieć chociażby Jana Paca – kanonika wileńskiego z pierwszej połowy XVII wieku, który z wielką pasją organizował łowy, a nawet miał całą psiarnię, z ogarami myśliwskimi.
Zdarzyło się, że skłóceni z nim pozostali członkowie kapituły nakazali mu odbyć za karę czterotygodniowe rekolekcje. Ale w systemie patronatu niedozwolone hobby w żaden sposób nie utrudniło mężczyźnie uzyskania prowizji na biskupstwo inflanckie. Liczyło się przecież po prostu to, że był Pacem, z tych Paców. I jako Pac był wart pałaca. Biskupiego.
Reklama
„Jak ma nie płakać na takiego kapłana ubogi…”
W związku z zakazem polowań krzywo spoglądano w ogóle na… trzymanie przez duchownych psów. Biskup kolejno kijowski, łucki i poznański Stanisław Witwicki w swoim poradniku Nauka powołania do stanu duchownego z 1684 roku przedstawił rzecz tak, jakby ksiądz karmiący czworonoga nieuchronnie zaniedbywał biedaków, którzy przecież chętnie przyjęliby te same odpadki z jego stołu.
„Jak ma nie płakać na takiego kapłana ubogi, który widzi, że ta część chleba co mu [się] należała idzie na psy?” – zapytywał autor XVII-wiecznej Nauki powołania do stanu duchownego. – „O jak wielkie wzgardzenie, gdy kapłana nie wzrusza imię chrystusowe przez które ubogi prosi, a wzruszy psów skomlenie!”.
Duchownym nie wolno było też grać w kości, uprawiać innego hazardu, brać udziału w świeckich przyjęciach, zwłaszcza takich z udziałem kobiet. Znów były to zakazy adresowane niby do całego stanu, tak naprawdę jednak tylko do księży „pracujących”, tych bez wysokich urzędów, wielkich beneficjów i herbowego pochodzenia.
Na zabawach powaga ginie
O tym, że wśród prałatów ani gry ani bankiety nie budziły zgorszenia dobrze świadczy choćby historia Bartłomieja Pstrokońskiego, którą uprzednio przytaczałem. I w której ksiądz kanonik nie tylko bawił się u pewnej wielkiej pani i grał z nią w karty, ale nawet robił to na wyraźne polecenie jeszcze wyżej postawionego duchownego, prezydenta Trybunału Koronnego.
Reklama
Poza tym, rzecz oczywista, biskupom, którzy zajmowali krzesła senatorskie, nikt nie wypominał, gdy udawali się w gości do różnych wojewodów czy ministrów i wspólnie z nimi ucztowali.
Co do szeregowego kleru, biskup Witwicki spisał z myślą o nim cały rozdział pod tytułem Kapłan powinien stronić od bankietów. Przekonywał, powtarzając akta jednego z polskich synodów, że na świeckich zabawach „powaga ginie”. Najwidoczniej rozumiał znaczenie presji środowiskowej. Księżom wpajał więc, że nie powinni przejmować się tym, jak ktoś zareaguje, gdy nie przyjadą na ucztę pomimo otrzymanego zaproszenia.
„Ten, co cię dziś na bankiet prosi, kapłanie, będzie cię bardziej jutro szanował, gdy mu się nie stawisz. Będzie cię [zaś] lekceważył, jeżeli zawołany pójdziesz” – pisał. Nie był chyba pewien czy taki argument wystarczy, odwołał się więc jeszcze do kwestii… fekalnej. Polecił czytelnikom, by zadumali się jaki jest „koniec” wszelkich „przysmaków”, co musi „być z nich na ostatku”.
Chodziło mu zaś o smród, jaki musiał wydobywać się z wychodka, do którego ruszył uczestnik tłustej, obfitej biesiady. „Nieprzystojna rzecz człowiekowi godnemu szukać tego, od czego wnetże uciekać przyjdzie z zatkanym nosem” – przekonywał biskup.
Źródło
Tekst pochodzi z najnowszej książki Kamila Janickiego pt. Dziesięcina. Prawdziwa historia kleru w dawnej Polsce (Wydawnictwo Poznańskie 2025).