Powiem wam, że zajmuję się publicystyką historyczną już prawie dwie dekady, i przez ten czas przynajmniej dziesiątki, jeśli nie setki razy wytykano mi pewien „błąd”. Zawsze trafia się serdeczny czytelnik, który daje mi znać, że jestem dyletantem, bo na przykład piszę o żołnierzach Władysława Łokietka, albo też żołnierzach Bolesława Krzywoustego. A przecież to średniowiecze, więc powinienem pisać o rycerzach.
Jak zawsze jestem wdzięczny za każdą uwagę, ale pozwolicie, że tym razem będę jednak obstawać przy swoim. Rzadko używam słowa rycerz, bo w gruncie rzeczy w średniowieczu rycerzy nie było. A w każdym razie nie przez większość epoki, albo też nie w takim sensie jaki dzisiaj jest upowszechniony.
Reklama
Najpierw wypada ustalić bazowe założenia. Co rozumie się zwykle, gdy jest mowa o rycerzach? No więc rycerstwo to w powszechnym wyobrażeniu główna, naczelna warstwa średniowiecznego społeczeństwa. Jego wierchuszka, a zarazem zbrojne ramie.
Kim byli rycerze… według oficjalnej wersji?
Na ogół widzi się rzecz tak, że w średniowieczu elitą byli rycerze, którzy dopiero potem przekształcili się w szlachtę. Każdy rycerz to miał być zarazem właściciel ziemski, pan na przynajmniej niewielkim gruncie, zobowiązany służyć zbrojnie swemu seniorowi, władcy. Konkretnie jako kawalerzysta, na zasadach pospolitego ruszenia.
Poza tym rycerzy miał wyróżniać odrębny etos, nawet kodeks honorowy, a także specjalne rytuały, zwłaszcza pasowanie, właśnie na rycerza. To była grupa ekskluzywna, pełna dumy. A jej członkowie ponoć stale szlifowali swoje talenty na turniejach, znali reguły wyrafinowanej grzeczności, szanowali damy.
Słowem robili wszystko, co dzisiaj tworzy tą bajkową otoczkę średniowiecza, utrwalaną w filmach, powieściach i tak dalej. Problem w tym, że opisany obrazek to zasadniczo bujda. Takich rycerzy, mówiąc krótko, zmyślono.
Możni i zbrojni
Jest faktem, że w średniowieczu chętnie sięgano po pospolite ruszenie, nadawano ziemię w zamian za zobowiązanie do służby zbrojnej na wezwanie. Tak samo jest faktem, że w tej epoce wysoko ceniono walkę kawaleryjską i że to w niej brylowali członkowie wierchuszki społecznej. Ok, ale ci ludzie nie byli rycerzami i przez stulecia nikomu nie pozwoliliby tak obraźliwie o sobie mówić.
Od panów na włościach zwykle wymagano znacznie więcej niż tylko stawienia się do walki u boku suwerena. Mieli oni przyprowadzić też cały oddział jeźdźców, czy – zależnie od zamożności – wręcz prywatną armijkę. Takie zastępy nie były powoływane doraźnie, na potrzebę jakiejś wojny. Szanujący się średniowieczny szlachcic stale utrzymywał i opłacał zbrojnych, kawalerzystów. A robił to, bo po prostu sam ich potrzebowali.
Reklama
Oddziały jeźdźców zapewniały „feudałowi” posłuch poddanych, pozwalały ściągać daniny i egzekwować prawo, służyły też zwalczaniu bandytyzmu, a wreszcie były niezbędne, by wojować z sąsiednimi baronami, wyrywać sobie wzajemnie z rąk osady, uprowadzać bydło i poddanych. Ostatnia potrzeba nie powinna być bagatelizowana. Prywatne wojenki w małej skali, trwające niemal permanentnie, to był nieodłączny aspekt średniowiecznej rzeczywistości.
Co ważne i chyba dość oczywiste, wszyscy ci zbrojni otaczający szeregowego pana gruntowego, sami nie byli na ogół szlachcicami, członkami jakkolwiek rozumianej elity. Oni tylko szukali u elity zatrudnienia. Często zresztą nie z chęci przelewania krwi i nadstawiania karku, ale z konieczności, w obliczu nędzy, braku perspektyw i domu.
„Zważywszy, że nie mam już środków, by się wyżywić i odziać…”
Wielu takich zbrojnych otrzymywało od pana zamiast żołdu mająteczek i zagrodę, nawet z garstką chłopów. To jednak nie sprawiało jeszcze wcale, że sami zaczynali być uważani za „szlachetnych”. Inni żołnierze nie mieli zresztą nawet tyle: mieszkali kątem w majątku pana, byli na jego garnuszku.
O mało chwalebnych okolicznościach, prowadzących do kariery zbrojnej dobrze świadczy przykładowa treść przysięgi składanej przy podjęciu służby. We Francji mężczyzna przyjmujący miecz i zbroję mógł deklarować na przykład: „Zważywszy, że wszystkim jest wiadomo, iż nie mam już środków, by się wyżywić i odziać, ja, taki a taki, powierzam się w ręce seniora tego a tamtego…”.
Reklama
Takich zbrojnych początkowo najchętniej określano szerokim, starym terminem miles – znaczącym tyle, co żołnierz. Dopiero po roku 1000 zaczęły się wykształcać nowe określenia, które z czasem skutecznie zawładnęły wyobraźnią Europejczyków. Kawalerzyści zyskali miano rycerzy. Nie należy jednak sądzić, że nowa etykieta była pierwotnie wyrazem dumy, że sygnalizowała coś szczytnego i honorowego. Rzecz się miała wręcz odwrotnie.
Ritter, jeździec, rycerz
W drugiej połowie XII stulecia w Niemczech po raz pierwszy zanotowano wyraz ritter, biorący swoje znaczenie od jazdy konnej. W wieku XIII stał się on już szalenie popularny, padał w tysiącach zachowanych tekstów. Słowo weszło szturmem do literatury pięknej. Ale nie do żadnych dokumentów, bo ten wyraz nie odnosił się do niczego oficjalnego i formalnego.
Niemiecki ritter zainspirował podobne formy używane w Skandynawii i Anglii. Dotarł także do Polski. W XIV–XV stuleciu (tak, dopiero wtedy!) zaczęto notować określenie rycerz, stanowiące bezpośrednią adaptację der ritter.
Odrębną genezę miał francuski chevalier, ale i on brał się od określenia jeźdźca, kawalerzysty. I też był to wyraz, którego we wczesnym średniowieczu, przed rokiem 1000, nie używano.
Wreszcie angielski knight brał się od wcześniejszej formy knecht, oznaczającej pierwotnie sługę, a zwłaszcza młodzieńca będącego na służbie. Etymologia doskonale odpowiada temu, jak początkowo myślano o wszelkich rycerzach, i to niezależnie od języka.
Rycerze budzący postrach
Wcześni ritter, chevaliers czy knights to byli przede wszystkim żołdacy, ludzie trudniący się przemocą i wyzyskujący ludność. Terminy miały w najwcześniejszym okresie wyraźnie negatywne zabarwienie.
Wieśniak słyszący, że do wioski zmierzają rycerze, chował dobytek i kazał dzieciom uciekać do lasu, a nie wychodził, by podziwiać piękne zbroje i konie. Z kolei majętny szlachcic, którego w roku 1100 ktoś ośmieliłby się nazwać rycerzem, najprędzej uznałby to za formę obelgi, podważającej jego wysoką rangę i godność.
Francuski mediewista Jean Flori pisał, że wczesne rycerstwo kształtowało się, cytuję, „w warstwach niższych od uznanej szlachty”. To była właściwie grupa zawodowa. Ludzie, których łączył fakt, że umieli walczyć konno i mieli dostęp do odpowiedniego, kosztownego rynsztunku, na ogół dostarczanego przez ich mocodawcę.
Reklama
Wielu pozostawało rycerzami wyłącznie tak długo, jak pozwalały im na to wiek i zdrowie. Inni jednak mieli szczęście zasłużyć się w oczach pana, przypodobać mu, a przez to zyskać nagrody i nadania, które sprawiały, że sami zaczynali być uznawani za choć trochę szlachetnych. Potem zaś o jeszcze lepszy status mogli walczyć – często dosłownie – ich synowie i wnukowie.
Wczesne rycerstwo nie było więc co do zasady szlachtą, ale tylko aspirowało, niekiedy z sukcesem, do szlachectwa. To fakt mało znany i wciąż ignorowany nawet przez część naukowców. A bagatelizuje się go z uwagi na dalszy rozwój wypadków.
Nowa wizja rycerstwa
Na przełomie XII i XIII wieku zaczęła rozkwitać literatura związana z rycerstwem, między innymi te wszystkie sławne „romanse”. Tyle, że utwory wcale nie powstawały oddolnie, przypadkowo. To była rozmyśla akcja.
Teksty proponujące kodeks zachowań właściwych dla dobrych rycerzy i zachwalające honorowe czyny wychodziły spod rąk przedstawicieli kleru i były recytowane na dworach seniorów, jeśli nie przez wędrownych poetów, to wprost przez kapelanów.
Miały na celu poskromienie brutalności i bezprawia, jakie zupełnie słusznie kojarzono z rycerzami, tymi zabijakami w zbrojach. Jak komentował niemiecki badacz Joachim Bumke, około 1200 roku rycerstwo, a jednocześnie chyba i rycerskość, stały się swoistym programem edukacyjnym i zbiorem idei.
Wpływ tego programu na faktyczne zachowania zbrojnych, na ich skłonność do przemocy, rozbojów, był ograniczony, a może nawet nikły. Rycerskie romanse zawładnęły za to szybko i w sposób zdecydowanie niezamierzony wyobraźnią członków elity, sprawiły, że ci nie tylko przestali gardzić dotąd poślednią etykietą, ale wręcz… zapragnęli jej dla siebie.
Sposób życia, ideał, marzenie… ale czy rzeczywistość?
W XIII wieku sytuacja w pewnym sensie stanęła na głowie. Szlachcice, którzy tradycyjnie widzieli w rycerzach tylko brudnych żołdaków, sami zaczęli sięgać po ten termin, a nawet zastrzegać go dla własnej warstwy.
Właśnie wtedy, już blisko schyłku epoki, pojawiły się frazesy, w myśl których status rycerski wymagał odpowiednich rytuałów, a przede wszystkim urodzenia. Zrobiono z tego szopkę dla zamożnych i utytułowanych, wtedy upowszechniło się na przykład pasowanie na rycerza.
Nowa moda, nie co innego ale właśnie moda na konkretne gesty sprawiła, że rycerz stał się stopniowo synonimem szlachcica. I że faktycznym rycerzom, tym szeregowym członkom zbrojnych oddziałów kawaleryjskich, zakazano się nadal tak określać.
Reklama
W każdym razie, jak słusznie podkreślał jeden z czołowych znawców zagadnienia, Jean Flori, rycerstwo w średniowieczu było „w większym stopniu sposobem życia, ideałem, a być może nawet i samym marzeniem, niż realną instytucją”. To nie było naprawdę nic formalnego. I tak pozostało do końca.
Podobnie niemiecki historyk Arno Borst pytał czy nie należałoby uznać, że rycerstwo to niewiele więcej niż tylko „nazwa i fantazja, wytwór artystycznej wyobraźni, bez żadnej prawdziwej podstawy czy formy”.
***
Powyższy tekst to fragment scenariusza materiału wideo, który ukazał się na moim kanale na Youtube. Tam znajdziesz bibliografię i dodatkowe szczegóły.