Począwszy od połowy XIX wieku aż do wybuchu I wojny światowej z Galicji za chlebem wyemigrowało ponad milion ludzi. Niemal połowę z nich stanowili Polacy wśród, których za ocean popłynęło aż 400 tysięcy chłopów. Przytłaczająca większość mieszkańców małopolskich wsi udawała się do Stanów Zjednoczonych. Wśród nich znajdowała się również Wiktoria Mosio. O tym, jak wyglądała jej podróż do Ameryki pisze Adam Tomczyk w książce pt. Zapach dolarów.
Ciotka Wiktoria była siostrą Marianny – mamy mojego ojca. Wyemigrowała jeszcze przed pierwszą wojną światową. Miała wówczas osiemnaście lat. Z jej wioski wcześniej wyjechało już kilkadziesięciu chłopów.
Reklama
Tysiąc chłopskich emigrantów z jednej parafii
Statystyki emigracji z tamtego okresu dla parafii Olesno, do której należała rodzinna wieś Wiktorii – Pilcza Żelichowska, podają, że do roku 1907 wyjechało za morze tysiąc chłopek i chłopów, a na emigrację sezonową do krajów Europy udało się osób trzysta sześćdziesiąt osób.
Moja babcia Marianna wyjeżdżała do Niemiec. Również mój dziadek przez kilka sezonów jeździł tam do roboty w polu u bauera. Podobno tam się poznali, choć wioska rodzinna mojego dziadka – Goruszów – leży zaledwie siedem kilometrów od Pilczy Żelichowskiej. Pobrali się w roku 1909 i zamieszkali w Goruszowie.
Być może Wiktoria marzyła, by wyrwać się z tych galicyjskich opłotków i wyjechać do Ameryki. Czy żeby zarobić na szyfkartę, też pracowała na saksach? Nie wiem. Ale wiem, że od najmłodszych lat ciężka praca w polu była dla niej jak chleb powszedni.
Gdy miała trzy lata, zmarł jej ojciec. Gminny oglądacz zwłok wydał kartkę zaświadczającą o jego niespodziewanej śmierci w wieku czterdziestu trzech lat na zapalenie płuc. Mój pradziadek, Wojciech Mosio, zostawił żonę w ciąży. Zofia urodziła się pół roku później.
Reklama
Pierwszy etap podróży chłopki za ocean
Zapewne gdy Wiktoria miała już paszport, kupiła szyfkartę w tarnowskim biurze agenta firmy Union Line z Hamburga. Wioskowy stolarz zrobił jej kształtny kuferek, taki w sam raz, by mogła go unieść. Zabrała najpotrzebniejsze rzeczy na podróż, najpewniej też różaniec i książeczkę do nabożeństwa, bo przecież umiała czytać i pisać. Będzie więc pisać listy.
Z pewnością na kolejowy przystanek w Oleśnie odprowadziły ją piętnastoletnia siostra Zofi a i matka. Trasą Szczucin–Tarnów pociąg jeździł już od trzech lat.
O czym myślała przy pożegnaniu, gdy matka błogosławiła ją na drogę? Miała przed sobą całą podróż, a kto wie, czy już nie pomyślała, że wróci. Patrzyła na zasypane śniegiem równinne pola swojej okolicy i na ciemne plamy zagajników. Pewnie, jak to w lutym, żegnały ją szare niebo i dalekie zamglone słońce. Czy było jej żal?
W pociągu Wiktoria jest już zdana tylko na siebie. Na początku podróży robi znak krzyża, by szczęśliwie dojechać do Hamburga, skąd parowcem Kaiserin Victoria Auguste wypłynie do Nowego Jorku. W przy-granicznym Oświęcimiu jest pełna niepokoju, nawet nie patrzy przez okno wagonu.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Samotna wyprawa
Nasłuchała się różnych opowieści, przestrzegano wyjeżdżających, od lat miasto ma złą sławę. Zadbali o to nieuczciwi agenci, przeróżni naciągacze, oszuści i pośrednicy rozstawieni na dworcu, by zwabić biednych wychodźców do biura konkurencyjnej agencji, tam ich zbałamucić, jeszcze raz sprzedać im bilet na statek i oskubać do ostatniego guldena.
Tak było wcześniej, ale w roku 1910 jest już zapewne bezpieczniej. Legenda tego miejsca jest jednak wciąż żywa i budzi obawy podróżujących. Na liście pasażerów, gdzie wymieniono Wiktorię, nie ma nikogo z jej wsi ani ze wsi sąsiednich.
Reklama
Gdyby płynął ktoś znajomy, zapewne trzymaliby się razem. Myślę, że Wiktoria przyłączyła się do kogoś, by nie czuć się w podróży samotnie. Razem raźniej. Wspierali się wzajemnie, dodawali sobie otuchy.
W ślady koleżanki
W czerwcu poprzedniego roku do Ameryki wyjechała serdeczna przyjaciółka Wiktorii, o rok starsza Weronika Golonka z Olesna. Napisała do Wiktorii list z wiadomością, że na nią czeka.
Weronika nie podróżowała sama. Na liście pasażerów numer 28 statku Kroonland, wypływającego 29 maja 1909 roku z belgijskiego portu w Antwerpii do Nowego Jorku, widnieją sami Polacy z Galicji, w tym co najmniej kilkanaście osób z Powiśla Dąbrowskiego. Młodzi trzymali się razem. Do Nowego Świata płynęli Błażej Pawelec, lat osiemnaście, z Adamierza, i jego koleżanka Antonina Kogut z tej samej wioski.
Z Olesna ruszyła do Ameryki Antonina Kozyra – rówieśniczka Weroniki. Towarzyszył im osiemnastoletni Franciszek Bania, również z Olesna. Na tej samej liście jest z nimi Michał Banaś z Lubasza. Chłopcy z pewnością uciekali przed służbą w cesarskim wojsku. Na statku znalazła się także Julia Piękoś z Olesna z trzema córeczkami: pięcioletnią Stasią, trzyletnią Michasią i czteromiesięczną Józią.
Reklama
Julia płynęła do swojego męża, dwudziestosześcioletniego Wojciecha, który opuścił rodzinne strony zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej. Wszyscy z Olesna podali ten sam adres docelowy w mieście Bayonne, w stanie New Jersey.
Niebezpieczeństwa Nowego Yorku
Po odprawie na Ellis Island do nieodległego Bayonne prowadził ich Wojciech Piękoś. Szczęśliwy, bo miał już przy sobie rodzinę. Dźwigał do przystanku tramwajowego drewniany kufer. Drugą ręką tulił do siebie najmłodszą córeczkę. Dziecko, zmęczone, spało.
Weronika Golonka była dziewczyną ładną jak polny bławatek. Głowę nosiła dumnie, nawet wtedy, gdy była zagubiona i niepewna. Może dlatego, że tak odważnie patrzyła przed siebie, gdy szła ulicami Nowego Jorku, nie wpadła w sidła rozmaitych sutenerów, alfonsów i stręczycieli oferujących pracę kelnerki lub tancerki, a w najgorszym razie pokojówki czy opiekunki do dzieci, by zwabioną uwięzić w jakimś burdelu. Może ktoś jej towarzyszył, pomagał stawiać pierwsze kroki w wielkim kosmopolitycznym mieście, pełnym zasadzek, mielizn i podstępu.
Zapewne Weronika w ciągu kilku miesięcy wynajęła sobie inne mieszkanie, może bliżej miejsca pracy, skoro w liście poinformowała Wiktorię, że mieszka w Nowym Jorku w okręgu Port Richmond.
Reklama
Statek wielki jak trzy kościoły
Po kilkunastu godzinach podróży ze swojej wioski w biednej Galicji Wiktoria Mosio dotarła do Hamburga. Pewnie zdumiało ją to miasto, ale obezwładniający strach przed dalszą drogą w nieznane nie pozwalał jej o tym myśleć. To już był inny świat, a przecież ona jechała jeszcze dalej, gdzie wszystko było nowe, ciekawe i zaskakujące.
Może dopiero wtedy, gdy już dotarła do Ameryki i opadło z niej napięcie, wspominała całą swoją drogę i porównywała nieporównywalne. Liche, kryte strzechą drewniane chaty swojej wioski i ogromne gmachy portowego Hamburga. W oczekiwaniu na statek nocowała w jakimś domu noclegowym. Ufam, że i tam nie dała się okraść i oszukać, bo przecież w cenie biletu miała opłacone noclegi i wyżywienie aż do wejścia na pokład statku.
Co tam gmachy miasta, gdy do portu wpłynął statek większy niż kościół Księży Misjonarzy w Tarnowie! Co tam jeden kościół, statek był większy niż dwa albo trzy kościoły! Miał dwa kominy równie ogromne jak kościelne wieże, cztery wysokie maszty i pięć pasażerskich pokładów.
Ludzie szli i szli. Ciżba, tłum taki jak na odpuście w Odporyszowie. Wchodzili na statek, a ten ich pochłaniał niczym biblijny wieloryb. Dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesięciu sześciu pasażerów, a do tego pięćset dziewięćdziesięciu trzech członków załogi.
Reklama
W Ameryce
Wiktoria weszła na pokład 12 lutego 1910 roku. Podróżowała zapewne w klasie trzeciej jak większość, bo tak było taniej. Płynęła na statku swojej imienniczki. Może to dodawało jej otuchy, gdy z dolnego pokładu strachliwie patrzyła na bezkresną pustość oceanu. I wówczas dotarło do niej, że ten ogromy statek jest jak łupinka orzecha zdana na łaskę żywiołów.
U celu podróży, po drugiej stronie Wielkiej Wody zobaczyła wyłaniającą się z mgły Statuę Wolności. Dziękowała Bogu, że szczęśliwie dotarła. Było to dwudziestego drugiego lutego. Po dopełnieniu imigracyjnych formalności na Ellis Island, co poszło sprawnie i bez niespodzianek, jako że nie cierpiała na syfi lis czy inne choroby Wenery, nie miała też parcha, gruźlicy czy jaglicy – owej bolesnej choroby oczu.
Jako panna nie była też poligamistką i zapewne zrobiła wielkie oczy na pytanie, czy jest anarchistką. Nie rozumiała, co to znaczy, nigdy nie słyszała takiego słowa. Miała przy sobie piętnaście dolarów, tyle na początek, by dotrzeć do „przyszywanej siostry”, jak została określona w dokumentach podróży Weronika Golonka.
Wiktoria mieszkała u niej przez jakiś czas przy ulicy Richmond Terrace 1915, naprzeciw Jewett Avenue. Pracowały w szwalni. Po kilku latach Wiktoria wyszła za mąż za Jana Mikulskiego. Z Weroniką przyjaźniła się nadal i spotykała się z nią w pracy.
Mijały lata. Wiktorii rodziły się dzieci. Z wynajmowanego mieszkania Mikulscy przenieśli się do Bayonne w stanie New Jersey, gdzie kupili dom.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Adama Tomczyka pt. Zapach dolarów. Ukazała się ona w 2023 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.