Dwa metry szeroka, metr osiemdziesiąt długa, a w środku ma się zmieścić nawet kilka osób. To nie plan mikroskopijnej ślepej kuchni w PRL-owskim bloku z wielkiej płyty lecz okupacyjnej herbaciarni prowadzonej w jednej z Hal Mirowskich przez Janinę Surynową-Wyczółkowską. I to w dodatku takiej, która zapewniała źródło utrzymania pięciu osobom.
Poniższy tekst pochodzi z książki Oli Zaprutko-Janickiej pt. „Okupacja od kuchni”.
W tej samej kliteczce musiał się jeszcze zmieścić kontuar, szafka, dwie kuchenki gazowe i tak zwana prymusówka, czyli dość prowizoryczna, niezbyt stabilna kuchenka turystyczna na paliwo płynne (np. naftę lub spirytus).
Reklama
Znalazło się także miejsce na drobne ozdoby, mające lekko ożywić skromny lokal: malowane garnuszki i łowicką wycinankę. Całego interesu doglądała Matka Boska Karmiąca, spoglądająca na klientów ze ściany.
Co można było dostać w okupacyjnej knajpce?
A co serwowano w owej herbaciarni? Kotlety schabowe, kiełbasę, boczek, mielone. Wszystko z odpowiednimi dodatkami. Były ziemniaki, buraczki, kapusta. Bo przecież pod okupacją trudno oczekiwać, że lokal z herbatą rzeczywiście będzie serwować właśnie herbatę.
Janina Surynowa-Wyczółkowska, żona oficera, zrobiła to, co wiele podobnych jej Polek, których mężowie wyruszyli na wojnę w 1939 roku i już z niej nie wrócili. Zamiast rozpaczać, pochwyciła ster domowych rządów w swoje ręce i zajęła się zapewnianiem rodzinie bytu.
Nie mając odpowiednich kwalifikacji nie mogła oczywiście z dnia na dzień zostać krawcową, zegarmistrzem, czy innym rzemieślnikiem. Zamiast tego z klientki lokali gastronomicznych stała się właścicielką jednego z nich.
„Kto karmi innych sam nie będzie chodzić głodny”
Każdy, kto uruchamiał pod okupacją przybytek serwujący posiłki kierował się optymistyczną myślą: kto karmi innych sam przecież na pewno nie będzie chodzić głodny!
Reklama
Co więcej zatrudnienie (a także samozatrudnienie) w gastronomii uchodziło w oczach okupanta za legalną pracę. Zapewniało Ausweis, czyli dokument tożsamości, niejednokrotnie ratujący przed wywózką w głąb Rzeszy na roboty przymusowe.
Nic dziwnego, że już od pierwszych dni okupacji niczym grzyby po deszczu wyrastały coraz to nowe prowizoryczne knajpki. Każdemu, podobnie jak Pani Janinie, wydawało się, że jeśli przez lata odwiedzał kawiarnie, to bez problemu rozkręci własną.
Nowe realia, nowe wymagania
Klienci też jakby obniżyli wymagania – jeśli tylko w lokalu dało się zjeść, a jednocześnie nie zbankrutować, to brud, długie kolejki, kiepskie potrawy czy nieuprzejma obsługa schodziły na daleki drugi plan.
Właściciele prawdziwych, przedwojennych lokali gastronomicznych bezsilnie rozkładali ręce na myśl o rosnącej konkurencji. Wielu zwalniało pracowników, a na ich miejsce przyjmowało rodzinę, byle zaoszczędzić parę groszy na jeszcze czarniejszą godzinę.
Reklama
Wielkie panie podają do stolika
Tylko nieliczni decydowali się iść z duchem czasu i dawać zatrudnienie ofiarom okupacyjnej rzeczywistości. Przykład tego podejścia zaobserwował w Krakowie włoski reporter Curzio Malaparte.
Opisał on między innymi kawiarnię „Pani” przy ulicy świętego Jana, która sprawiała wrażenie półprywatnego klubu. O kelnerkach obsługujących lokal zanotował:
Były ubrane elegancko, nosiły jedwabne pończochy, ich ręce ozdobione były pomalowanymi paznokciami i cenną biżuterią, a poruszały się między stolikami z nonszalancją paląc papierosy i rozglądając się wokół z wyrazem kobiecego roztargnienia i nudy.
Nie były to zwykłe kelnerki lecz tak zwane »dames du monde«, które w pewnych krajach, zwłaszcza słowiańskich, w czasie każdej wojny i każdej rewolucji przystosowują się z wyniosłą godnością do wykonywania zajęć mających opinię skromniejszych.
Publiczność zwracała się do nich wśród niezliczonej ilości ukłonów, „proszę pani”, „przepraszam panią”, tak jak goście zwracają się do rzeczywistych pań domu.
Reklama
Bimber, zagrycha i konspiracja
Takie lokale miały swoje specyficzne społeczności. Klientelę najczęściej stanowili przedstawiciele jednego środowiska i ich przyjaciele. Towarzystwo znało się przynajmniej z widzenia, a każda nowa twarz wzbudzała podejrzenia. Trudno się temu dziwić.
Lokale gastronomiczne w czasie okupacji stały się częstym miejscem spotkań ludzi podziemia. Wróg bardzo szybko zaczął wykorzystywać ten fakt. Knajpa typu „bimber i zagrycha”, gdzie umawiało się dwóch akowców nawet w celu towarzyskiej pogawędki, mogła się stać dla nich śmiertelną pułapką.
Doświadczeni konspiratorzy szukali miejsc dyskretnych i sprawdzonych, choć prawdę mówiąc w pełni bezpiecznie nie było nigdzie.
***
Fascynującą historię kobiecej sztuki przetrwania podczas II wojny światowej poznacie w książce Oli Zaprutko-Janickiej pt. Okupacja od kuchni. Powyższy tekst pochodzi właśnie z niej. Nowa edycja książki wreszcie jest dostępna w przedsprzedaży (Wydawnictwo Poznańskie 2024).