Przedstawiciele elit starożytnego Rzymu uwielbiali ucztować. Szczególnie huczne bankiety urządzali władcy antycznego mocarstwa. Nic dziwnego, że możni z Imperium Romanum przykładali dużą uwagę do warunków, w jakich organizowano biesiady. O tym, jak wyglądały wnętrza, w których zabawiały się elity znad Tybru pisze profesor Mary Beard.
Niemal każdy film osadzony w starożytnym Rzymie zawiera znajomą scenę bankietu: mężczyźni i kobiety (mieszane towarzystwo odróżniało Rzym od wielu innych antycznych kultur, jak i niektórych współczesnych) dość niewygodnie wyciągnięci na długich sofach, podparci na łokciach raczą się podawanymi im przez niewolników kąskami – najczęściej winogronami, czasem pieczystym.
Reklama
Biesiady w starożytnych Pompejach
Tu akurat Hollywood nie myli się wielce, przynajmniej jeśli chodzi o bogaczy (biedota spożywała posiłki na siedząco w barze, na sofach półleżąco zaś zdarzało im się równie często, jak nam dziś wykwintne kolacje na srebrnej zastawie). Najlepiej zachowane przykłady takiego układu znajdziemy w Pompejach przykrytych w 79 r. n.e. popiołem wulkanicznym z erupcji Wezuwiusza.
Niektóre malowidła ścienne ukazują tam sceny rubasznych, pijackich uczt, a wiele co większych domostw posiada charakterystyczne przestrzenie jadalne. Część z nich wykorzystywano przy ciepłej pogodzie, na skraju ogrodu pod chmurką, a składały się z trzech kamiennych sof ustawionych w podkowę każda dla trojga, w najbardziej luksusowych wersjach z fontannami i basenem.
(…) Rzymskie elity nade wszystko ceniły sobie dobrze zjeść w sprzyjających okolicznościach przyrody i przy dźwiękach szemrzącej sadzawki. Inne jadalnie były wewnątrz, tam stosowano drewniane sofy zwane z grecka klinai, a ich umiejscowienie – również na kształt podkowy – mogło być oznaczone na mozaikowej posadzce (dzięki czemu znamy dziś przeznaczenie niewyróżniających się inaczej pomieszczeń). Sale jadalne tego typu zwano triclinia, co dosłownie znaczy „trzy sofy”.
Najbogatsi w Rzymie (i nie tylko) przewyższali lokalną elitę w Pompejach rozmachem, przepychem i oryginalnością aranżacji stref jadalnych, choć zachowywali to samo ogólne założenie. Liczne triclinia, to jest zestawy sof w jednym pomieszczeniu, umożliwiały podejmowanie więcej niż ośmioro gości na raz; różniły się też pod względem zbytku.
Reklama
Jedna jadalnia nie wystarczała
Pewien krezus z czasów Cezara dysponował wieloma jadalniami – o jednej z nich wiemy, że nazywała się Apollo, można się więc domyślać, że pozostałe nazwał równie pretensjonalnie imionami Olimpijczyków.
Każda sala miała stosowny poziom luksusu, tak że wystarczyło mu powiedzieć służbie, w której będzie jadł, a oni już wiedzieli, jaki ma być budżet i wykwintność przygotowanych potraw. Sto lat później Pliniusz opisuje w liście swą zamiejską posiadłość i daje nam wyobrażenie, jak fantazyjne wodne aranżacje mogą wzbogacić posiłek – jeśli są pieniądze i, niektórzy mogą dodać, upodobanie do czczej ostentacji.
Miał bowiem w ogrodzie część jadalnianą ocienioną winoroślami pnącymi się po kracie, pod nimi zaś sofy w innym układzie, to jest w półokręgu zamiast w podkowę, z widokiem na rząd fontann i bezpośrednio na wprost basenu zasilanego wodą tryskającą spod tychże sof – „tak jakby rozlewała się pod ciężarem spoczywającego na sofie”, tłumaczy.
Niewolnicy wodowali po drugiej stronie basenu smaczne kąski na talerzach w kształcie łódeczek i ptactwa, by sunęły w ręce biesiadników. Zapewne jakoś radzono sobie z odzyskiwaniem półmisków osiadłych na mieliźnie, jednak Pliniusz nie zawraca czytelnikowi głowy takimi szczegółami.
Reklama
Jadalnia Nerona
Cesarze, rzecz jasna, przyćmiewali nawet najbogatszych. Przeznaczeniem rzymskich pałaców były uczty, toteż mieściły wiele komnat bawialnych, w tym miejsca na wskroś fantastyczne, o których się nie śniło zapełniającym wielkie sale równymi rzędami sof scenografom hollywoodzkich filmów.
Archeologom nie udało się odnaleźć pozostałości słynnej jadalni Nerona, gdzie według Swetoniusza luksusy doprawiono cudem inżynierii, tak że „bezustannie się obracała, jak Ziemia dniem i nocą”. (…).
Udało im się natomiast znaleźć pośród cesarskich posiadłości na Palatynie strefę, gdzie Neron z pewnością podejmował gości, którą też można zwiedzić. Choć nie zostało z niej wiele ponad cegły i beton, dość śladów po dekoracjach przetrwało, w rzeczywistości lub w notatkach pierwszych odkrywców, abyśmy mogli z pewnymi szczegółami odtworzyć przepych otaczający cesarza biesiadującego z przyjaciółmi, od fontann i marmurowych posadzek po malowane sklepienia.
Mamy tu salę zachowaną przypadkiem pod późniejszym skrzydłem pałacu, datowaną z dużym prawdopodobieństwem na pierwszy okres rządów Nerona, jeszcze przed wielkim pożarem Rzymu w 64 r. n.e. i zakrojonymi na równie wielką skalę pracami budowlanymi, jakie po nim nastąpiły, jak Złoty Dom.
Reklama
Niemal 300 metrów kwadratowych
Odkrytą na początku XVIII w., nazwano ją łaźniami Liwii, żony Augusta, z powodu znajdującej się tam hydrauliki. Jednak od czasów świetności cesarzowej młodsza jest ona o pół wieku, a wodę, jak w willi Pliniusza, doprowadzono nie w celach sanitarno-higienicznych, lecz jako scenerię do biesiad. Było to w istocie triclinium na zatopionym dziedzińcu: pod otwartym niebem, lecz w przyjemnym cieniu.
Wiodły tam schody prowadzące z dwóch stron do pawilonu otoczonego kolumnadą z porfiru, gdzie znajdowało się główne triclinium. Stamtąd dobrze widać było imitującą tylną ścianę teatru wymyślną fasadę z wielokolorowego marmuru z wąską „sceną”, z której poeci, muzycy, komicy, a nawet filozofowie mogli umilać zebranym posiłki.
Nieodłącznym centrum uwagi była jednak kaskada wody nad sceną, zmyślnie skonstruowana, by nadmiar spływał do zbiornika poniżej, a część płynęła dalej do basenu pod pawilonem. Po obu stronach centralnej jadalni znajdowało się więcej pomieszczeń z dodatkowymi miniaturowymi wodospadami, mogących pomieścić więcej sof w przypadku większych przyjęć. Wszystko to razem na powierzchni trzydziestu metrów długości i niespełna dziesięciu szerokości.
Starożytny przepych
Zdobienia były przepyszne, choć ostało się tak niewiele, że zwiedzającym wręcza się gogle wirtualnej rzeczywistości, by poczuli oryginalną atmosferę. (…) Wiele z późniejszych znalezisk przeniesiono do pobliskiego muzeum.
Reklama
Jednak wyobraźmy sobie, jak oszałamiające wrażenie musiała wywierać ta sala: kolumny z pozłacanymi kapitelami, szklane „klejnoty” pobłyskujące z sufitu, marmurowe posadzki ułożone w wymyślne wzory i cenne inkrustacje na ścianach (w tym czarowny fryz z kolorowymi figurkami marmurowych tancerzy – na jego podstawie możemy domyślać się, na czym jeszcze upływał czas tutejszym utracjuszom).
Malowane płyciny ze scenami z mitologii greckiej i misterne zdobienia sufitowe stały się ulubionym źródłem inspiracji osiemnastowiecznych artystów w Europie. Niektórzy archeolodzy wnosili, że przedstawione sytuacje i postaci mogą stanowić zawoalowane aluzje do historii dworu Nerona, choć to chyba zbyt daleko idąca interpretacja. Nie ulega jednak wątpliwości, że w pewnych scenach – jak Herakles instalujący Priama jako króla Troi – można widzieć mitologiczne analogie do cesarskiej władzy i sukcesji w Rzymie.
Możemy tylko zgadywać, jaką mieszankę bojaźni, zaszczycenia, trwogi i zachwytu odczuwali goście Nerona, pokonując schody prowadzące do jego bajecznej groty, i co myśleli o malowidłach ściennych. Nie przetrwały żadne relacje naocznych świadków. Niedaleko jednak znajdują się trochę gorzej zachowane pozostałości jeszcze w swoim czasie okazalszej sali jadalnej.
W pałacu Domicjana
Mamy jej świadectwo z epoki: niemal siedemdziesięciowersowy poemat skomponowany pod koniec I w. n.e. przez Publiusza Papiniusza Stacjusza – wiodącego wówczas poetę w bliskich kontaktach z dworem, a jak sam twierdził, równego Homerowi i Wergiliuszowi (którego zresztą sto lat wcześniej sponsorował cesarz August).
Reklama
Stacjusz opisuje kolację u Domicjana w najokazalszym skrzydle nowego gmachu na gruzach pałacu Nerona. Pierwszy raz, jak twierdzi, zaproszono go na przyjęcie w pałacu i bardzo go to uradowało.
Nie był to żaden tam wieczorek wśród przyjaciół, lecz wielkie zgromadzenie najznamienitszych Rzymian równe bankietom wydawanym z okazji wizyt koronowanych głów. Stacjusz przesadzał zapewne, pisząc o tysiącu nakrytych stołów, choć i tak daje nam to wyobrażenie o skali przedsięwzięcia. Musiało się to dziać w jednej (lub wielu) z sal reprezentacyjnych, których ślady wciąż można dostrzec na Palatynie.
Nie zachowały się jednak prawie żadne zdobienia, nawet w innych zbiorach. Po pokojach został jedynie zarys fundamentów, fragmenty posadzki i gołe cegły z niektórych ścian. Jeden z nich o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych, okolony nieodzownymi fontannami i (jak to ukazuje niedawna próba rekonstrukcji) mający pierwotnie ponad trzydzieści metrów wysokości, odpowiada projektom wielkich sal jadalnych z rzymskiego podręcznika architektury. Inne z łatwością mogły pomieścić dziesiątki sof, choć pewnie pełniły też poza bankietami inne funkcje.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Mary Beard pt. Cesarz Rzymu. Ukazała się ona w Polsce w 2024 roku nakładem Domu Wydawniczego Rebis. Przekład: Tomasz Chwałek, Magdalena Hermanowska.