Jeden z wybitnych badaczy nowożytnej Polski napisał swego czasu, że w chłopskich chatach, przynajmniej w dobie renesansu, nigdy nie brakowało żywności, nie było głodu. Dowodem powszechnej obfitości zasobów miałby zaś być jeden konkretny obyczaj. Ten, zgodnie z którym na stole, czy też ławie wiejskiej izby, zawsze kładziono bochen chleba, którym ponoć swobodnie mógł się częstować każdy domownik, sąsiad albo nawet włóczęga szukający jałmużny. Tak więc prosta sprawa: jeśli zawsze i dla każdego był chleb, to każdy też musiał najwidoczniej być najedzony.
Poniższy materiał, w znacznie dłuższej wersji, ukazał się pierwotnie w formie wideo na moim kanale na Youtube.
Podobne głosy padają częściej i są rozciągane nie tylko na „złoty” XVI wiek, ale też i na resztę czasów nowożytnych. Rzekomo polscy chłopi, jako ci ludzie, którzy wszystkim innym zapewniali żywność, byli, nawet musieli być, zawsze syci.
Reklama
To piękna wizja, dobrze wpisująca się w mit Rzeczpospolitej jako „spichlerza Europy”. Tyle, że ani żadnym spichlerzem Europy nie byliśmy, ani życie na wsi nigdy nie wyglądało cukierkowo. W każdym razie nie jeśli było się pozbawionym herbu.
W rzeczywistości chłopi zawsze, niezależnie od okresu, balansowali blisko granicy przetrwania. Gospodarz chcąc nie chcąc, musiał oddać jedną dziesiątą plonów kościołowi, w ramach dziesięciny, musiał też odłożyć jedną trzecią ziarna na potrzebę kolejnego zasiewu, a z tego co mu zostało sprzedać znaczną część, by uiścić podatki i czynsze. Aby opłacić się dziedzicowi i państwu „żywił” więc resztę społeczeństwa niezależnie od tego, czy miał wystarczająco wiele prowiantu dla własnej rodziny.
Na przykład taki XVI-wieczny poeta Sebastian Fabian Klonowic wprost podkreślał, że szlachcicowi nigdy nie są straszne „susza, deszcz, niebieskie nawały”, bo wie, że niezależnie od warunków i nieszczęść spadających na poddanych, i tak niechybnie ściągnie z nich „czynsz cały”.
W dobrych latach wieśniacy uzyskiwali pewne nadwyżki, te jednak nie dawały dobrego zabezpieczenia na przyszłość. Urodzaj oznaczał zawsze spadek cen żywności, a więc i spadek dochodów. Z drugiej strony w razie suszy, gradów i pomoru bydła, ceny ziarna albo inwentarza szybowały w górę, chłop nie był więc w stanie uzupełnić braków. Nie mógł poza tym – przy dawnych sposobach przechowywania, konserwacji – zostawić sobie zasobów na później, do użycia w czarną godzinę.
Reklama
Oczywiście, wbrew temu, o czym zawzięcie opowiada się w pewnych zakątkach youtube’a, gospodarz nie mógł również liczyć na bezinteresowne wsparcie dobrego dziedzica w obliczu głodu. To (podobnie jak inne wymysły opowiadane o dawnej wsi) temat na inną okazję, teraz starczy stwierdzić, że na przykład w XVIII-wiecznej prasie adresowanej do ziemian wprost doradzano co należy robić, by opędzić się od chłopów, cytuję, „naprzykrzających się o zboże na chleb i zasiewy”.
Praktyka była taka, że w typowej rodzinie chłopskiej właściwie tylko bezpośrednio po żniwach, albo przy uboju trzody chlewnej, jedzenia było nad miarę. Kiedy indziej stale odmierzano zapasy, martwiono się czy ich wystarczy. A jeśli kładziono chleb na stole, to wcale nie po to by każdy sięgał po kromki wedle chęci.
Bochen mógł być demonstracją – tak pokazywano sąsiadom, że u nas jest lepiej niż u nich. Poza tym, co najważniejsze, był on w gestii gospodyni. Leżał przysłonięty, opatulony „białym obrusem”, i zwykle tylko matce, żonie wolno było go kroić i wydzielać. Inni domownicy, a już zwłaszcza dzieci i parobkowie, mogli co najwyżej tęsknie patrzeć na to zakazane jadło.
Poważne niedobory powracały co roku. Działo się to u schyłku zimy i wiosną, gdy komora, zapełniona zapasami zanim przyszły mrozy, zaczynała już świecić pustkami, a nowe uprawy dopiero zaczynały się zielenić. To był tak zwany przednówek – okres, którego przez niemal cała historię, aż do początków XX wieku, panicznie bali się nasi przodkowie. I z którym radzono sobie metodami, jakie współcześnie na równi zniesmaczają i imponują pomysłowością oraz wolą przetrwania.
Reklama
„Kiedy starzec przeżył marzec, to będzie żyć” – mówiło stare ludowe porzekadło. Jedno z naprawdę bardzo wielu związanych z przednówkiem. Inne brzmiało: „Na świętego Marka”, a więc 25 kwietnia, „nie ma co włożyć do garnka”. Za takimi prostymi częstochowskimi rymami, kryły się najprawdziwsze ludzkie tragedie. W trudnych latach braki żywności nie tylko osłabiały, obezwładniały, ale po prostu odbierały życie.
Weźmy takie chociażby Księstwo Łowickie – kościelne, konkretnie prymasowskie latyfundium, o którym zupełnie niesłusznie opowiada się dzisiaj, że było jakimś rajem na ziemi, gdzie chłopi żyli syto i dostatnio. Głód nawiedzał je wielokrotnie, o czym wprost donosiła wewnętrzna, arcybiskupia dokumentacja.
I tak chociażby pod koniec lat 30. XVIII wieku z braku żywności w Księstwie umarło przynajmniej 200 osób. W raportach dla kapituły katedralnej notowano raz za razem historie w rodzaju, cytuję: „Jakub Pawlik wymarł z żoną i dziećmi”, „Ludzie wymarli”, „Kasparczak służy w Rychłowicach. Żona jego z siedmiorgiem dzieci od głodu wymarli”.
Także nowożytni pamiętnikarze dość rutynowo i raczej obojętnie, bo przecież sprawa ich – ludzi piśmiennych i uprzywilejowanych nie dotyczyła bezpośrednio – wspominali o „ciężkich przednówkach”, którym towarzyszyły, cytuję za wspomnieniami pewnego XVIII-wiecznego prałata, „przygłodki i zaraźliwe przymorki”.
Z większymi emocjami wspominano co najwyżej przypadki skrajne, jak choćby ten z ziemi mińskiej z 1656 roku. Miejscowy szlachcic Jan Cedrowski opowiadał w pamiętniku: „Głód straszny nastąpił, który trwał aż do żniw (..) tak, że kotki, psy, zdechliny wszelakie ludzie jadali, na ostatek rżnęli ludzi (…) i wyleżeć się w grobie nie dali”.
Poza tym zachowały się przynajmniej dziesiątki wierszy, przyśpiewek czy tak zwanych lamentów, raportujących o przeraźliwym głodzie jaki raz po raz ogarniał polską wieś. Pewien XVII-wieczny anonimowy wierszokleta krytykował, że zwykle pan, ziemianin „sobie pije naprosiwszy gości”, ale za to „kmiotek ubogi co dzień zgoła pości”.
Reklama
Także niezwykle wpływowy szlachecki autor Jakub Kazimierz Haur, twórca poradników zalecających innym panom gruntowym jak mają trzymać w ryzach i wyzyskiwać poddanych, przyznawał, że chłopi bardzo źle się żywią. Ale jego zdaniem to był stan… wręcz zalecany. Bo jak tłumaczył plebeje byli stworzeni do pracy, mieli „grubą kompleksję”, a więc także ich jadło powinno być kiepskie, „grube” i „nieposilne”. Innego ich żołądki po prostu by nie strawiły.
To „nieposilne” jadło stawało się normą oczywiście zwłaszcza na przednówku. Wówczas, zanim przyszło „nowe”, a więc zanim zazieleniły się łąki, przegłodzone zimą krowy znów zaczęły dawać mleko, a pierwsze ogrodowe uprawy wydały owoce, imano się każdego sposobu, byle stłumić ssanie w żołądku i zdobyć minimum sił koniecznych do utrzymania się przy życiu.
***
Powyższy tekst to fragment scenariusza materiału wideo, który ukazał się na moim kanale na Youtube. Tam znajdziesz bibliografię i dodatkowe szczegóły.