Wejście do tradycyjnej chaty chłopskiej – takiej sprzed ponad 100 czy nawet 200 lat – nie było przedsięwzięciem łatwym. U schyłku XIX wieku bardzo obrazowo pisał o tym architekt osiadły w Krakowie, Maciej Moraczewski.
Autor broszury O budowie zagród włościańskich wydanej w 1885 roku tak wyjaśniał miastowym co czekałoby ich w razie wizyty w wiejskim domostwie:
Reklama
Stanąłeś u drzwi i chcesz wejść. Ba, łatwiej to powiedzieć jak zrobić, bo (…) jakoś i u dołu, i u góry za mało, nawet na niezbyt wyrosłego chłopa. Od dołu próg tak wysoki, że trzeba dobrze nogę dźwignąć, aby go przekroczyć, a nad tym wysokim progiem to znów tak niskie drzwi, jak dla słuszniejszych dzieci i głowę pokornie musisz schylić, jeżeli nie chcesz, by ci się na czole guz usadził jak pięść.
Rozmiar drzwi przynajmniej w części zależał od zamożności rodziny. Prekursor etnografii Oskar Kolberg notował po połowie XIX wieku, że w Małopolsce u gospodarzy bogatszych widywało się drzwi większe, u ubogich zaś szczególnie niskie. Od zasobności chłopskiej sakwy zależało też użycie metalu.
Wszystko tylko z drewna
Żelazo od stuleci stanowiło jeden z najbardziej potrzebnych, a zarazem najdroższych materiałów na polskiej wsi. Biedniejsi chłopi cenili każdy gwóźdź, jaki udało im się zdobyć, hołubili wszelkie metalowe przybory, skrzętnie kazali wyliczać żelazne drobiazgi w swoich testamentach, aby uniknąć pośmiertnych swarów między potomkami.
Tradycja, utrwalona przez wieki, nakazywała unikać użycia – czy też marnowania, jak wówczas myślano – metalu, ilekroć ten nie był absolutnie nieodzowny. „Wszystkie miejsca, gdzie dziś gwóźdź, zastępował zwykły bukowy kołek” – opowiadał o dawnej wsi chłopski pamiętnikarz Walenty Kunysz.
Reklama
I choć przed rokiem 1900, w obliczu rozwoju hutnictwa, żelazo wreszcie wyraźnie staniało, to obyczaj wciąż trzymał się mocno. Jego skutki dało się dostrzec w całej chłopskiej rzeczywistości.
Włościanie niezmiennie sięgali po drewniane lub gliniane naczynia, siadywali i spali na całkowicie drewnianych meblach, posługiwali się również drewnianymi narzędziami, tylko z rzadka okuwanymi odrobiną żelaza. Ale dla zauważenia zjawiska nie trzeba było nawet przekraczać progu chaty. Bo już drzwi domostwa doskonale ilustrowały obawy przed marnowaniem metalu.
Drzwi bez zawiasów
Tradycyjne chłopskie drzwi nie miały tego, co dzisiaj wydaje się oczywiste, a więc zawiasów. Ich konstrukcja trzymała się na tak zwanym biegunie – słupku czy też balu, zwieńczonym zarówno u dołu, jak i u góry ociosanymi końcówkami, czopami. Czopy wsuwało się do wgłębień – dolnego, umieszczonego w podwalinie, i górnego, wywierconego w belce nad otworem drzwiowym.
Dolny otwór koniecznie sięgał do kamienia, albo stanowiącego jedną z pecek, podstaw domu, albo celowo wsuniętego w takie miejsce. To zapewniało większą trwałość, niż gdyby drzwi ciążyły na coraz bardziej zbutwiałym i pracującym drewnie. Zaokrąglone czopy, umieszczone w również kolistych otworach, pozwalały obracać biegunem.
Reklama
Do bieguna zaś mocowano wszystko inne: poprzeczne listewki, szpągi, podtrzymujące z kolei deski. Słowem: całe drzwi. Obracanie obciążonego bieguna nie było oczywiście łatwe, żadne tradycyjne wiejskie wrota nie chodziły lekko.
Przez stulecia zadowalano się jednak takim prostym rozwiązaniem, które pozwalało wykonać drzwi własnymi rękoma, z wykorzystaniem tylko garści gwoździ, a ostatecznie nawet i bez nich.
Maciej Moraczewski ubolewał, że w latach 80. XIX wieku, pomimo rosnącej dostępności żelaza, przynajmniej gospodarze z Galicji wciąż obsesyjnie sięgali po drewniane bieguny, również drewniane klamki, zasuwy, czy nawet… prowizoryczne drewniane zamki z również drewnianymi kluczami.
„Woli gospodarz stracić kilka dni drogiego czasu na wyrobienie z drzewa” tego wszystkiego, niż raz szarpnąć się na niezbyt poważny wydatek – kwitował architekt. W efekcie, jak oceniał, chłop tworzył sobie drzwi nie tylko wymagające mozołu, ale też „liche i nieszczelne”.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.