Przez stulecia polscy chłopi radzili sobie w domach najczęściej bez jakichkolwiek świec czy lamp. Te pierwsze zapalano co najwyżej przy łożu ciężko chorego domownika, albo w obliczu burzy, aby poświęcone odpędzały pioruny. Światło zapewniały jednak tylko piec i smolne szczapy, łuczywa. Zmieniło się to dopiero u schyłku XIX stulecia.
Dopiero w ostatnich dekadach XIX wieku na prowincji, w chatach chłopskich, zaczęła upowszechniać się pierwsza prawdziwie przełomowa innowacja oświetleniowa w całej dotychczasowej historii Polski – lampa naftowa.
Reklama
Najwcześniejsze takie wiejskie lampy były samoróbkami, nawet bardzo prostymi. Naftę nalewano na przykład do kałamarza, tam wsadzano knot, a całość, po zapaleniu, zakrywano butelką z odciętym dnem. Jeśli wynalazek wyposażyło się jeszcze w podstawkę i złączyło elementy na przykład drutem, lampę można było nawet nosić po zagrodzie, bez wielkiego ryzyka zaprószenia ognia.
Lampy chłopskie i „pańskie”
Erzace tego rodzaju długo wydawały się chłopom zupełnie wystarczające, a kupne, fachowo wykonane lampy nawet około roku 1900 spotykało się prędzej w karczmach i dworach, niż w zwyczajnych chatach. Nic więc dziwnego, że na przykład w Polsce Środkowej mówiono o nich, że to „lampy pańskie”.
Zresztą wypada zaznaczyć, że nafta – jak wszystkie nowinki – rzecz jasna nie była przyjmowana przez chłopów szybko i bez rezerwy. Karol Godzień w swoim Gospodarstwie w chacie wiejskiej wydanym w 1886 roku narzekał, że palenie naftą wpędzało w letarg i senność.
Przynajmniej część włościan mogła podzielać taki pogląd. I jeśli przerzucali się na nowe rozwiązanie, to nieraz z konieczności, bo w przetrzebionych lasach coraz trudniej było natrafić na surowiec faktycznie nadający się na łuczywo.
Reklama
Jan Słomka, spisujący pamiętnik na początku XX wieku, wspominał, że już jego dziadek obawiał się o oświetleniową przyszłość. „Dosyć naszukałem się po lesie i ledwie tego [jednego] smolnego pniaka zdybałem” – stwierdził po pewnej wyprawie do lasu. A że o nafcie jeszcze nie słyszał, to zapytał retorycznie: „Ale czym wy, moje dziecięta, będzieta kiedyś świecić, skoro lasy się umykają, i coraz trudniej o smolny kawałek drzewa?”.
„Konieczne minimum” i nic więcej
Nafta paliła się względnie długo, dawała mocniejszy płomień niż jakikolwiek kaganek, nie dymiła nadmiernie, o ile wiedziano jak z nią postępować. Trzeba ją jednak było kupować, co w warunkach wiejskiej biedy stanowiło poważne obciążenie. W efekcie, choć na początku XX wieku lampy fabryczne już niemal wszędzie wyparły jakiekolwiek samoróbki, to korzystano z nich bardzo oszczędnie.
I jak podkreślał higienista Michał Kacprzak na podstawie danych zebranych na Mazowszu w latach 30. XX stulecia, było to postępowanie właściwe nawet dla rodzin nieco dostatniejszych, które nie musiały dwa razy obracać każdej złotówki.
Ustalono, że w przynajmniej 94% wiejskich domów w użyciu były lampy zbyt małe i słabe. Większość dawała, według ówczesnej metodologii, maksymalnie 2 luksy światła, podczas gdy za „konieczne minimum oświetlenia” uważano 10 luksów.
Reklama
Jedna lampa na cały chłopski dom
Nie do pomyślenia było zapalanie w chacie więcej niż jednej lampy. W domach dwuizbowych czasem zdarzało się nawet, że pomiędzy pomieszczeniami było małe oszklone okienko. Stawiano w nim lampkę, tak by poświata trafiała do obu pokojów.
Doktor Kacprzak komentował, że wśród chłopów „nie chodziło naprawdę o oświetlenie, które by umożliwiało wszelką pracę, nie psuło wzroku i sprawiało przyjemny nastrój, lecz tylko o takie usunięcie ciemności, żeby można było swobodnie się ruszać i spełniać elementarne prace gospodarcze”. Ale nawet to był iście rewolucyjny postęp w stosunku do sytuacji, jaka panowała wcześniej.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie najnowszej książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie już teraz możecie zamówić na Empik.com.