Przedwojenna Polska to nie była wcale epoka kawiarnianych nasiadówek, fajfów, przejażdżek dorożką, czy pięknych mieszkań rodem z czarno-białych filmów. W każdym razie nie dla zwyczajnych ludzi. Przodkowie większości z nas przede wszystkim stale myśleli o tym jak związać koniec z końcem.
Poniższy materiał, w znacznie dłuższej wersji, ukazał się pierwotnie w formie wideo na moim kanale na Youtube.
Na początku lat 30. XX wieku typowa rodzina bezrobotnych w mieście nie wegetowała na granicy nędzy, ale zdecydowanie poniżej takiego poziomu. Tylko kilkanaście procent ludzi bez pracy otrzymywało wtedy jakiekolwiek państwowe zasiłki. Reszta musiała radzić sobie sama.
Reklama
Szacowano, że w Warszawie w takiej rodzinie miesięczne wydatki na osobę wynosiły 19 złotych, a więc mniej niż 300 naszych złotych. Nic dziwnego, że jedna czwarta dzieci bezrobotnych nigdy nie jadła śniadania, jedna piąta nie wiedziała co to kolacja, połowa niby dostawała obiad, ale tylko chudą zupę.
Z ankiet prowadzonych przez ówczesny Instytut Spraw Społecznych wiadomo też na przykład, że 30% bezrobotnych nie miało żadnej zmiany bielizny. Poza tym co drugi bezrobotny prał swoje ubrania wyłącznie w wodzie, bo nigdy nie było go stać na mydło. Warunki lokalowe też były więcej niż tragiczne. Bezrobotni mieszkali zawsze po kilka, a często kilkanaście osób w izbie. I to izbie, która była zwykle zawilgoconą, ciemną norą w suterenie, czy choćby w piwnicy.
Przedwojenny rynek pracodawcy
Trudno się dziwić, że w takich realiach godzono się na właściwie dowolną pracę, na jakichkolwiek warunkach, byle przeżyć. Szefowie firm nie bali się zaś wykorzystywać swojej pozycji, bo chociaż poziom bezrobocia w II RP nie zawsze był tak wysoki jak w „wielkim kryzysie”, to jednak nigdy nie brakowało rąk do pracy. Stale, przez całą epokę, to pracodawca przebierał w kandydatach, nie na odwrót. Stale też bano się „redukcji”.
Oczywistym skutkiem były słabe zarobki. Płace różniły się zależnie od sektora, wyraźnie lepiej zarabiano na przykład w wielkim przemyśle, niż w „rzemiośle”. W każdym razie taka typowa, miesięczna gaża robotnika w połowie lat 30. rzadko przekraczała 140-150 złotych, a więc jakieś 2000 złotych z groszami w naszych pieniądzach.
Reklama
Jak podsumował Rafał Kuzak, na kartach książki Przedwojenna Polska w liczbach, którą wspólnie wydaliśmy parę lat temu, realny koszt żywności, w przeliczeniu, był w II RP podobny co dzisiaj. Ale już prawdziwe zarobki Polaków – kilka razy niższe.
Ciągła niepewność i fantomowe reformy
Jeśli nawet zdobyło się posadę, nie można było zwykle marzyć o stabilności zatrudnienia. Niby obowiązywały już wtedy przepisy o okresach wypowiedzenia, ale po pierwsze te dla robotników były maksymalnie dwutygodniowe, a po drugie… zwykle nawet ich nie przestrzegano, bo zatrudnienie było na podstawie umowy ustnej, niby doraźnie.
Swoją drogą często aby w ogóle dostać stanowisko, trzeba było… zapłacić, a konkretnie wręczyć pracodawcy kaucję, na wypadek ewentualnego uszkodzenia sprzętu czy przysporzenia strat firmie. Zjawisko było tak masowe, że sporo uwagi poświęcono mu chociażby w specjalnym ministerialnym kompendium. A jego autorzy wprost przyznawali, że pracodawcy chętnie używali kaucji jako… dodatkowego kapitału obrotowego. Zamiast wykosztowywać się na pracowników, to jeszcze zarabiali na ich stałej rotacji.
Wprowadzone w międzywojniu przepisy o ubezpieczeniach były względną fikcją. Pracownikom pobierano składki, ale za świadczenia medyczne i tak musieli dopłacać zawsze z kieszeni. Z kolei emerytury… to był właściwie taki żart.
Reklama
Pod koniec międzywojnia tylko kilkanaście procent społeczeństwa mogło liczyć na jakąkolwiek „rentę starczą”, a w przypadku robotników średnia wysokość świadczenia wynosiła poniżej 25 złotych. A więc sporo mniej niż 400 naszych złotych na miesiąc.
Podobnie można by się wypowiedzieć o przeróżnych innych reformach międzywojnia. Tak formalnie, na papierze, był to okres wielkiego postępu, jeśli chodzi o warunki zatrudnienia. Wprowadzono ośmiogodzinny dzień pracy, ograniczono też przymus pracy nocnej, albo zatrudnienie dzieci. Poza tym stworzono ramy dla funkcjonowania związków zawodowych, a nawet powołano inspekcję pracy. Co jednak z tego, jeśli właściwie każde nowe zarządzenie było nagminnie omijane.
***
Powyższy tekst to fragment scenariusza materiału wideo, który ukazał się na moim kanale na Youtube. Tam znajdziesz bibliografię i dodatkowe szczegóły.