Renesansowa przebudowa zamku królewskiego na Wawelu, podjęta przez Aleksandra Jagiellończyka i kontynuowana przez Zygmunta Starego, zajęła niemal pół wieku. Miała jednak trwać o wiele krócej. Plany zniweczyła nagła katastrofa, do jakiej doszło niemalże w przededniu ukończenia wielkiego projektu.
Dzieje Wawelu pełne są niszczycielskich pożarów. Chyba żaden nie wybuchł jednak w tak niefortunnym, wprost nieprawdopodobnym momencie, jak ten z 1536 roku.
Reklama
Przebudowa Wawelu, podjęta około 1502 roku, zaczęła się od skrzydła zachodniego, gdzie mieszkały polskie władczynie. Następnie podwyższono i zmodernizowano skrzydło północne – siedzibę królów. Wreszcie, w latach 20. XVI wieku, od postaw zaczęto budować największe i najnowocześniejsze skrzydło wschodnie.
W październiku finiszowano prace w ostatniej już reprezentacyjnej sali tego gmachu. Rzemieślnicy bardzo się spieszyli, bo lada dzień para królewska miała opuścić Litwę i ruszyć do naczelnej rezydencji królestwa.
Zygmunt Stary zwołał na Wawel obrady kolejnego sejmu. Należało więc wszystko wykończyć tak, aby po trzech dekadach starań król mógł olśnić reprezentantów narodu szlacheckiego wspaniałością swojego domu.
Do tego momentu przebudowa Wawelu pochłonęła już ogromne pieniądze. Zaangażowano też w nią wielkie rzesze robotników i wykorzystano imponującą ilość zróżnicowanego materiału. O skali i koszcie tego przedsięwzięcia możecie się dowiedzieć więcej z naszego materiału wideo.
Przyczyna katastrofy
Nie wydaje się, żeby to pośpiech lub nieostrożność robotników doprowadziły do kataklizmu. Do zaprószenia ognia doszło w środku nocy, gdy na placu robót było pusto – około godziny pierwszej, z 17 na 18 października.
Zarzewie znajdowało się w już gotowych wnętrzach. Był nim najprawdopodobniej piec kaflowy, ustawiony na drugim piętrze nowego skrzydła, w drugiej sali od północy, czyli w pomieszczeniu dzisiaj nazywanym salą Pod Planetami.
Reklama
Można spekulować, że płomienie wydostały się z uszkodzonego lub źle wykonanego komina. Proste wyjaśnienie nie wystarczało jednak świadkom i ofiarom pożogi. Kronikarz Marcin Bielski jeszcze w kilkanaście lat po katastrofie przytaczał różne domysły krążące po Krakowie.
Według jednego winny był dworzanin Bony ksiądz Jarocki, bo palić zaczęło się od „świec w izbie, gdzie legał”, a więc spał. W innej wersji odpowiedzialność zrzucano na bakałarza, zapewne zatrudnionego w kancelarii królewskiej. Faktycznie zaś „nie widziano skąd ta szkoda znamienita wyszła”.
„Ogień wyszedł z izdebki”. Pożar Wawelu i los królewskich dzieci
Zanim ktokolwiek uderzył na alarm, „ogień wyszedł z izdebki i pochłonął górne pałace”, czyli wyższe piętra. Płomienie szybko ogarnęły cały dach skrzydła wschodniego, a stamtąd przedostały się także na dostawioną od południa ścianę parawanową i dotarły aż do wieży Lubranki.
Wielkorządca Seweryn Boner niezwłocznie zwołał ekipę do gaszenia pożaru. Zadbał również o bezpieczeństwo członkiń rodziny monarszej. Król i królowa od roku przebywali w Wielkim Księstwie Litewskim. Zabrali z sobą w podróż koronowanego następcę tronu Zygmunta Augusta. Trzy młode córki królewskie, 14-letnia Zofia, 13-letnia Anna i 9-letnia Katarzyna, przebywały jednak na Wawelu.
Reklama
Wiadomość o pożarze zastała je zapewne nie na zamku górnym, ale w dawnym pałacyku Elżbiety Rakuszanki naprzeciwko katedry, teraz zwanym Domem Królewien. Miejsce znajdowało się dość daleko od centrum kryzysu, lecz Boner nie zamierzał ryzykować ani narażać się na gniew mocodawców.
Dziewczynki zostały przy świetle pochodni przeprowadzone nocą do jego domu przy Rynku Głównym w Krakowie. Wszystkie ogromnie najadły się strachu. O Annie – przyszłej żonie Stefana Batorego – wiadomo zresztą, że do końca życia ogromnie bała się ognia. Nie zaszkodzi dodać, że pożar wybuchł dokładnie w dniu jej urodzin.
„Pieniądze za noszenie wody i gaszenie ognia”
Na dziedziniec zamku górnego samoczynnie zbiegali się mieszkańcy wzgórza, robotnicy i służący. Ogień groził im wszystkim. Gdyby kryzysu nie udało się zdusić w zarodku, niepewny byłby nawet los zabudowy miejskiej.
Aby nikt nie wahał się z działaniem, urzędnicy wielkorządowi każdemu obiecywali „pieniądze za noszenie wody i gaszenie ognia”. Poza tym w mig wystawiono straże.
Reklama
W zamęcie nie mogło zabraknąć typów spod ciemnej gwiazdy, tylko czekających na okazję do znacznie lepszego zarobku. Jak komentował przed stuleciem badacz historii wzgórza Stanisław Tomkowicz, „obawa była niemała, by w zamieszaniu nie skradziono klejnotów koronnych”.
Niepokojono się też, czy nie dojdzie do zniszczenia bezcennych dokumentów przechowywanych w rejonie Kurzej Nogi, o rozlicznych precjozach jego królewskiej mości nie wspominając.
„Jedne głazy wstrząsnęły drugimi”. Zamek na Wawelu w ogniu
W aktach konsystorza krakowskiego zapisano, że widok gorejącego pałacu wywołał „wielkie przerażenie i żal ludności”. Do akcji ratunkowej zostały zaangażowane ogromne rzesze gawiedzi. Wawel tej epoki nie miał oczywiście nawet namiastki profesjonalnej straży pożarnej.
Nie dysponowano też tak oczywistymi dzisiaj wężami czy sikawkami. Wodę trzeba było nosić w wiadrach, z każdego ujęcia na wzgórzu. Jedni dźwigali kubły, inni polewali płomienie lub oczyszczali powstające rumowiska i „wyrzucali ciężary”.
Reklama
Krużganki trzeciego pałacu na całej długości były obstawione ochotnikami. Nikt nie przewidział, że najgorsze dopiero nadejdzie, aż nagle rozległ się przeraźliwy huk, a w ślad za nim „głośne zawodzenie tłumu”.
Dwa wysokie kominy po południowej stronie skrzydła runęły w kierunku dziedzińca, pociągając za sobą okapy dachu. „Jedne głazy wstrząsnęły drugimi i nagle załamały się w tym miejscu górne i dolne krużganki, wraz z wielką liczbą ludzi obojga płci” – zapisano w aktach konsystorskich.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Zginęło siedem lub osiem osób, a dalsze czternaście odniosło rany. Wiadomo o tym, bo po zażegnaniu kryzysu wielkorządca Seweryn Boner pokrył koszty pogrzebów ofiar i leczenia rannych. Wynagrodzi też hojnie tych, którzy wykazali się odwagą w chwili próby.
„Ożył ogień, który tlił się za dnia”
Niezależnie od tragedii, jaka nastąpiła, nie wolno było spowalniać walki z pożarem. Ratownicy, jeden za drugim, nadal nosili wiadra, teraz nie tylko w blasku płomieni, ale też wśród stert gruzu, trupów i przy akompaniamencie jęków rannych.
Kiedy wstawało słońce, można było odnieść wrażenie, że pożoga ustaje. Płomienie wybuchły jednak znowu po południu i po raz trzeci kolejnej nocy – z 18 na 19 października.
„Ożył ogień, który tlił się za dnia, i w jednej chwili wspiął się na najwyższą ze wszystkich wieżę zwaną Lubranką” – notował autor Rocznika świętokrzyskiego.
Reklama
Uderzono w dzwony, zapanowało większe niż wcześniej przerażenie, lecz z pomocą Bożej łaski cieśle i inni ludzie, którzy pilnowali zamku za obiecaną nagrodę, zdusili ogień i zlikwidowali piłami i innymi narzędziami.
O poranku 19 października, po przeszło trzydziestu godzinach, odkąd po raz pierwszy zaczęto wzywać ratunku, Wawel wreszcie był bezpieczny. Od walki z ogniem można było przejść do liczenia strat.
****
Powyższy tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Wawel. Biografia. To pierwsza kompletna opowieść o historii najważniejszego miejsca w dziejach Polski: o życiu władców, ich apartamentach, zwyczajach, o setkach innych lokatorów Wawelu i o fascynujących zdarzeniach, które rozgrywały się na smoczej skale przez ponad tysiąc minionych lat.