Największy okręt świata przeistoczył się w słup ognia. Zatopienie HMS „Hood” przez „Bismarcka”

Strona główna » II wojna światowa » Największy okręt świata przeistoczył się w słup ognia. Zatopienie HMS „Hood” przez „Bismarcka”

Ranek 24 maja 1941 roku zapisała się jako jeden z najgorszych momentów w historii Royal Navy. W starciu z niemieckim pancernikiem „Bismarck” oraz ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen” na dno poszedł krążownik liniowy HMS „Hood”. Największy wówczas okręt świata wraz z pancernikiem „Prince of Wales” miały powstrzymać niemieckie jednostki przed wypłynięciem na Atlantyk. Starcie, do którego doszło, okazało się jednak jednostronne. O tym jak wyglądał jego przebieg pisał Zbigniew Flisowski w książce pt. Bismarck pirat Atlantyku.

Wiceadmirał Lancelot Holland był jedną z najbardziej popularnych postaci Royal Navy. Wszechstronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. (…)


Reklama


Na tropie „Bismarcka”

Gdy w 1941 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat przeniesiony został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym na dowódcę eskadry krążowników liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, zrobiło mu się smutno.

Zaszczyt dowodzenia największym okrętem świata, jakim był „Hood”, nie mógł zrównoważyć w jego przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na gratulacje przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że „z wielu względów żałuję, iż muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się dzieje, jest się na pierwszej linii…”.

Wiceadmirał Lancelot Holland (domena publiczna).
Wiceadmirał Lancelot Holland (domena publiczna).

Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim „Hoodem” na spotkanie potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od sił głównych admirała Toveya i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem między Islandią i Wyspami Owczymi.

Gdy jego obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele znalazły się na zachód od Islandii, kilka minut po godzinie ósmej wieczorem „Hood” przejął depeszę krążownika „Suffolk”, który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ w Cieśninie Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści „Hooda” otrzymywali w swoich niewielkich kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od krążowników, które szły za jednostkami niemieckimi.

Zbyt słaba opancerzenie pokładów

Admirał od początku nakazał swoim okrętom ciszę radiową, aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty posługiwały się przeważnie lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w dodatku noc, że można było zapomnieć o istnieniu Luftwaffe.

Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz analizował swój plan. Miał do dyspozycji okręty o zupełnie różnych cechach taktycznych. „Hood” ze swoimi potężnymi ośmioma działami 380-milimetrowymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton pocisków na odległość 30 kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było dla niego jednak bardzo ryzykowne.


Reklama


Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe opancerzenie poziome. Jego pokład pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast przedstawiał się pancerz boczny, którego grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką rękojmię bezpieczeństwa. W takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do walki na krótkich dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się o głowę.

Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a pociski wroga spadały prawie pionowo, sytuacja „Hooda” nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie stanowiłby żadnej przeszkody dla 380-milimetrowych pocisków niemieckich. Sprawą więc życia i śmierci było nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak najbardziej zbliżyć się do odległości 12 000 metrów, gdy tor pocisków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego pociski nie przebiją pokładu.

Tekst stanowi fragment książki Zbigniewa Flisowskiego pt. Bismarck pirat Atlantyku (Bellona 2024).
Tekst stanowi fragment książki Zbigniewa Flisowskiego pt. Bismarck pirat Atlantyku (Bellona 2024).

Pogoń za przeciwnikiem

Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem „Prince of Wales”. Jego opancerzenie przedstawiało się w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13 000 metrów, ponieważ jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze przed wszystkim, co spadało z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się lotnictwo bombowe…

Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem „do zwarcia” z przeciwnikiem i rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów. Zapewne nie bez wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne, zalecające trzymanie przez dowódcę wszystkich okrętów „w garści”.


Reklama


Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z szerokim rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści „Hooda” poczęli nerwowo kręcić regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika „Suffolk” nagle przestał płynąć: zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół godziny, godzina, krążownik „Suffolk” zamilkł, jakby rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny Duńskiej…

Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu, pragnąc jak najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie się po prostu z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na przestwór Atlantyku, gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej.

HMS "Hood". Zdjęcie wykonane na początku lat 30. XX wieku (domena publiczna).
HMS „Hood”. Zdjęcie wykonane na początku lat 30. XX wieku (domena publiczna).

Zostawiając półkolisty szeroki ślad piany „Hood” wykonał zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając równocześnie szybkość do 24 węzłów. „Prince of Wales” natychmiast powtórzył jego manewr.

W oczekiwaniu na kontakt z wrogiem

Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że dzięki temu „Bismarck” mu się już nie wymknie. Przekazał nawet wiadomość do idącego za nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego około godziny 1.40, co kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby w ciągu półtorej godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil).


Reklama


W podnieceniu, które ogarnęło go przed walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować się do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie odległości, niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla „Hooda”.

Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści pancernika „Prince of Wales” przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi lakoniczny sygnał z okrętu flagowego: „Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-zachodni…”

HMS "Prince of Wales" na zdjęciu wykonanym w 1941 roku (domena publiczna).
HMS „Prince of Wales” na zdjęciu wykonanym w 1941 roku (domena publiczna).

Przewaga technologiczna Niemców

Pancernik „Bismarck” i krążownik „Prinz Eugen” nie posiadały urządzeń radarowych z prawdziwego zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle. Miały natomiast namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. Funkmessgeräte, które uwrażliwione były do pewnego stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciwnika. Admirał Günther Lütjens wiedział więc, że jednostki angielskie idą za nim.

Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu „County”, który spotkali niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego kierunku odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów trafień. Anglicy mieli szczęście.


Reklama


Funkmessgeräte doniósł następnie, że z tyłu za sobą mają dwa okręty. Drugi zapewne także nie był okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i nie otwierały ognia. Lütjens w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180 stopni i w krótkim starciu zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale Handelskrieg über alles, „wojna handlowa ponad wszystko”, powiedział sobie w duchu i próbował wszystkich sposobów, aby „zgubić” Anglików.

Możliwości manewru miał co prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko krawędzi pływających lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub okrętowych. W pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej śnieżycy, wykonał manewr i – nie wiedząc o tym – oderwał się od prześladowców.

Bismarck na zdjęciu z 1940 roku (Bundesarchiv/CC-BY-SA 3.0).
Bismarck na zdjęciu z 1940 roku (Bundesarchiv/CC-BY-SA 3.0).

Niemcy dostrzegają przeciwnika

Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi „Prinz Eugen” wysunąć się na czoło szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy „Bismarck” zapalał od czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa.

Na chronometrach niemieckich okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność.


Reklama


W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co wstrząsnęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt… a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ były za daleko i prezentowały się „en face”. Jedno było pewne – to był wróg!

Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką było stać jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by maksymalnie zbliżyć się do nadpływających Niemców.

Odległość między dwoma ugrupowaniami malała w tempie luxtorpedy: 100 kilometrów na godzinę! Bitwa morska, której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę fazę, gdy o wszystkim decydują artylerzyści.

Wzięli na cel nie ten okręt

Pierwszy oficer artylerii pancernika „Prince of Wales” był jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że dowódca zgrupowania popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym okręcie niemieckim, który choć podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem.

Admirał Günther Lütjens (Bundesarchiv/CC-BY-SA 3.0).
Admirał Günther Lütjens (Bundesarchiv/CC-BY-SA 3.0).

Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być wątpliwości, że był pancernikiem typu „Bismarck”, a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, którego przede wszystkim trzeba było wyeliminować z boju!

– Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za pancernik. To pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szyku!


Reklama


– Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, tak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo!

– Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem!

– Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru!

W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły pomarańczowym odblaskiem.

Pociski ważące po 800 kilogramów

Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży „A” pancernika „Prince of Wales”, zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem maszynerii i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa mogły dosięgnąć przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest trafić. (…)

Ostatnie znane zdjęcia HMS „Hood”, wykonane 24 maja 1941 roku z pokładu „Prince of Wales” (domena publiczna).
Ostatnie znane zdjęcia HMS „Hood”, wykonane 24 maja 1941 roku z pokładu „Prince of Wales” (domena publiczna).

W górze, wysoko ponad pomostem bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, Marstone, otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, „Bismarck” szedł z szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie.

Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami przekaźnika i działa wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie kierunkowe.


Reklama


Z komór amunicyjnych mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały do góry na specjalnych dosyłaczach 800-kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki z prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je w komorach nabojowych dział. Marstone usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza.

Nagle rozległy się dwa dzwonki, niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do tyłu, po czym wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika…

Tekst stanowi fragment książki Zbigniewa Flisowskiego pt. Bismarck pirat Atlantyku (Bellona 2024).
Tekst stanowi fragment książki Zbigniewa Flisowskiego pt. Bismarck pirat Atlantyku (Bellona 2024).

Niemcy wstrzelili się szybciej

Kapitan Mc Gullen przy dalocelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością wbili wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody, wskazujące miejsce rozerwania się pocisków… Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to, że salwa „weszła” w okręt przeciwnika – ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku się nie zdarzają.

– Trochę za długa, Mc Gullen!

Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po salwie. Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj Niemcy wstrzeliwali się w „Hooda”, który ze swej strony strzelał do niemieckiego krążownika. Sytuacja stawała się tragiczna. Ośmiu działom 330-milimetrowym nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-dziobowe działa „Hooda” i sześć dział przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, odmawiało posłuszeństwa.


Reklama


Odległość była dla „Hooda” tragicznie niebezpieczna – 6000 jardów [5,5 kilometra]. Wszystko poszło na opak! Mc Gullen przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej czy szóstej salwie udało mu się „nakryć” Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych pocisków, padających za i przed okrętem wroga.

Niemcy wstrzelali się szybciej. „Prinz Eugen”, który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął pierwsze trafienia na „Hoodzie” jeszcze przed upływem minuty. „Bismarck” wstrzelał się w kilka minut później i jego pociski poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na największym okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie przygasł.

Zatopienie HMS "Hood" na obrazie J.C. Schmitza-Westerholta (domena publiczna).
Zatopienie HMS „Hooda” na obrazie J.C. Schmitza-Westerholta (domena publiczna).

Słup ognia i dymu

Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby wprowadzić do akcji tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej wieżyczki dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu flagowego. To, co zobaczył i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie.

Nad „Hoodem” wyrósł potężny słup ognia i dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął w śmiertelnym uścisku ginący w tej chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił:

– Ster prawo na burt!


Reklama


Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy okręt świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś w Royal Navy okręt zwany HMS „Hood”, dowodzony przez dowódcę Battle Cruisers Squadron, wiceadmirała Hollanda… (…)

Mimo że „Hood” był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba lepiej opancerzać pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. Gdy więc oprócz dwóch pocisków tej ostatniej fatalnej salwy „Bismarcka”, które rozerwały się po obu burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do komór amunicyjnych, okręt pękł na pół, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora tysiąca ludzi zginęło w jednej sekundzie.

Źródło

Tekst stanowi fragment książki Zbigniewa Flisowskiego pt. Bismarck pirat Atlantyku. Jej nowe wydanie ukazało się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona.

Wznowienie legendarnej serii

Autor
Zbigniew Flisowski

Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Kamil Janicki

Historyk, pisarz i publicysta, redaktor naczelny WielkiejHISTORII. Autor książek takich, jak Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa, Wawel. Biografia, Warcholstwo czy Cywilizacja Słowian. Jego najnowsza książka toŚredniowiecze w liczbach (2024).

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.