„Nie byłem na to przygotowany. Na walkę – tak, na poległych – tak, na rannych – tak, ale nie na rzeźnię! Tych słabiutko uzbrojonych młodziaków – widziałem u nich tylko butelki z benzyną, może któryś miał jakiś pistolet, wróg zwyczajnie w świecie wymordował” – wspominał po latach pierwsze chwile Powstania Warszawskiego Piotr Zbigniew Łubieński. W chwili rozpoczęcia walk miał niespełna 17 lat i służył w batalionie „Karpaty” pułku „Baszta”. Jego losy opisał Adam Studziński w książce Powstanie, kacet i inne historie.
Był koniec lipca, wróciłeś do Warszawy
Tak. Chyba w niedzielę rano, 30 lipca, ojciec przekazał mi polecenie od porucznika [Zygmunta Ponge] „Smyka”. Miałem zgłosić się w poniedziałek w miejscu koncentracji, czyli na Długiej 27, gdzie dostanę jakieś zadanie.
Reklama
Przeczuwałeś, co się szykuje?
Zrozumiałe było, że chodzi o przygotowanie do walki. Dlatego ubrałem się względnie ciepło, założyłem płaszcz i porządne buty, mogłem przecież nie móc wrócić, by się przebrać. Rano razem z ojcem kolejką pojechaliśmy do Warszawy.
„Smyk” wydał mi rozkaz: „Jesteś z Mokotowa, znasz dzielnicę. Dostaniesz dwóch chłopaków, zgłosicie się na Wiktorską, stamtąd odbierzecie granaty i dostarczycie je tutaj, na Długą”. Ci dwaj chłopcy byli żołnierzami z mojej kompanii, jeden miał pseudonim „Szczupak”; tego drugiego pseudonimu nie pamiętam. Z placu Krasińskich tramwajem ruszyliśmy na Mokotów, wysiedliśmy w okolicach Wiktorskiej, a stamtąd doszliśmy do wskazanego gospodarstwa, gdzie dostaliśmy granaty.
Trzeba je było tylko jakoś upchnąć po kieszeniach. To były tak zwane sidolówki, kształtem przypominały puszki po sidolu – płynie do czyszczenia metalu. Zgodnie z rozkazem drogę powrotną mieliśmy pokonać na własnych nogach, tak dla bezpieczeństwa.
Z Wiktorskiej na Długą to będzie dobra godzina marszu, i to z trefnym ładunkiem
Każdemu udało się zabrać po dziesięć sztuk, mieliśmy przez to nienaturalnie wypchane kieszenie płaszczy, spodni i marynarek. Rzeczywiście czekała nas ryzykowna trasa. Mało tego, że Mokotów stanowił dzielnicę niemiecką, to jeszcze ulice były zapchane wojskiem wycofującym się ze wschodu, mnóstwo patroli wokół, przeważnie na samochodach, z bronią gotową do strzału. Niemcy zachowywali się nerwowo.
Reklama
Wiedzieli, że są w obcym i wrogim kraju. I że my z radością patrzymy na ich klęskę. Szliśmy więc z tymi granatami, niby razem, ale w pewnej od siebie odległości. W poniedziałek obróciliśmy tak dwa razy, czyli dostarczyliśmy 60 sidolówek. A na noc wróciłem do Piaseczna.
Wstał nowy dzień, wtorek, 1 sierpnia 1944 roku
Robotę zaczęliśmy od rana. Jeden transport przeszedł bez kłopotów, czyli następne 30 granatów dotarło na Długą. Za drugim razem po drodze na Wiktorską zaszedłem do zakładu ojca. Byłem pełen entuzjazmu, optymizmu, on wręcz przeciwnie – niespokojny, jakiś zatroskany. Ale nic nie mówił o powstaniu.
Czyżby nie wiedział? A może wiedział, było już popołudnie, tylko nie chciał nas odciągać od wykonywania rozkazu? Może miał złe przeczucia? Widzieliśmy się wtedy po raz ostatni w życiu. Nazajutrz został rozstrzelany.
A czy „Smyk” nie uprzedził was, że to już dziś, zaraz, o siedemnastej?
Nie. Może sam nie był tego świadomy? My w każdym razie znowu naładowaliśmy kieszenie granatami i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ulica była mocno podekscytowana. Widziałem sporo spieszących gdzieś młodych mężczyzn, w kurtkach, płaszczach, swe – trach – w środku lata to rzucało się w oczy. Dużo było też patroli niemieckiej policji, żandarmerii i wojska.
Reklama
O siedemnastej znaleźliśmy się na Puławskiej, po stronie parzystej, jakoś między Olesińską a Madalińskiego. Szliśmy czujnie. Nagle zobaczyliśmy biegnących, uciekających przechodniów. Coś się zaczęło dziać. Za chwilę z ulicy Grażyny wybiegła grupa młodych ludzi, tak około trzydziestu, chłopaków i dziewcząt. Ich celem były koszary żandarmerii przy Dworkowej.
By się tam dostać, musieli przebiec przez Puławską. Nie dobiegli nawet do połowy ulicy, jak skosiły ich serie z karabinów maszynowych. Na jezdni zostali zabici i ranni, nieliczni wycofali się. Chciałem pomóc atakującym, ale to była chwila, nie zdążyłem wyjąć z kieszeni chociaż jednego granatu! Rozszalała się niemiecka nawała ogniowa.
Strzelali z Puławskiej i z bunkra przy Dworkowej. Ulica opustoszała, leżeli na niej trafieni. Ogień zamknął nam dalszą drogę w kierunku placu Unii, postanowiłem więc biec na Olesińską. Towarzyszył mi już tylko „Szczupak”, bo tego drugiego chłopaka gdzieś zgubiłem. Nie wiem, może zginął.
Na Olesińską, do domu, gdzie się urodziłeś?
Wtedy mieszkał tam Józef Gałązka, brat wujka Gałązki z Piaseczna. Akurat 30 lipca został ojcem. Liczyłem widocznie na jakąś pomoc.
Zatrzymajmy się jeszcze na pierwszych chwilach powstania. W Twoich wspomnieniach nie ma wywieszania biało-czerwonych flag ani patriotycznego entuzjazmu ulicy. Od razu jest masakra.
Pierwsze chwile były straszne. Widok młodocianych powstańców koszonych ogniem karabinu maszynowego mną wstrząsnął. Nie byłem na to przygotowany. Na walkę – tak, na poległych – tak, na rannych – tak, ale nie na rzeźnię! Tych słabiutko uzbrojonych młodziaków – widziałem u nich tylko butelki z benzyną, może któryś miał jakiś pistolet, wróg zwyczajnie w świecie wymordował.
Reklama
Można odnieść wrażenie, że Niemcy na nich czekali
Bo byli przygotowani na powstanie i godzina jego rozpoczęcia nie stanowiła dla nich tajemnicy. To wynika z analizy przebiegu pierwszych walk. Po wojnie okazało się zresztą, że o szesnastej wszystkie placówki niemieckie w Warszawie zostały zawiadomione, że atak Polaków nastąpi za godzinę! Jak widać, zlekceważono niemieckie dojścia do informacji!
Dotarliście cało do celu?
Tak, chociaż ogień niemiecki szalał, szedł po Puławskiej i Olesińskiej. Zdyszani wpadliśmy na podwórko pod numerem 6, gdzie wysokie kamienice chroniły nas od kul. W panice odszukałem Józka. Jego mieszkanie było niewielkie, a oprócz żony i córeczki przebywała tam jeszcze babcia Gałązkowa. Nie mieliśmy szans, aby zamieszkać w środku. Józek dał nam koce, podkarmiał, a nocowaliśmy na schodach.
Spotkaliśmy tam jakieś dziewczyny, mogliśmy z nimi pogadać i pożartować. Poza tym chodziliśmy na dach, by strzec domu przed pożarem i obserwować, co dzieje się na mieście.
Dawało to Wam jakiś obraz sytuacji?
Nie bardzo. Słychać było ogień karabinów maszynowych, ale odległy. Może tam się jeszcze biją? – snuliśmy takie domysły. Ale wyglądało na to, że w naszej okolicy powstanie chyba się skończyło.
Dobrze, że znalazłeś chociaż bezpieczne schronienie
Wręcz przeciwnie. To była pułapka, z której nie można było się wydostać! Ludzie próbowali uciekać, przebiegając na drugą stronę Olesińskiej, ale Niemcy mierzyli do nich jak do tarczy. Wstrzeliwali się z Dworkowej. Tyle trupów w jednym miejscu, ile leżało na Olesińskiej, drugi raz zobaczyłem dopiero w Stutthofie.
Tyłami ewakuować też się nie dało, bo szkopy byli na Madalińskiego. Z kolei od następnej posesji leżącej w przeciwną stronę niż Puławska oddzielał nas mur i komórki. Trwaliśmy więc w zawieszeniu. Rozwalą nas czy przepędzą do koncentraków?
Reklama
Nie spodziewaliśmy się pomocy ze strony powstańców. To był taki stan bezradności. Dopiero, chociaż to paradoksalne, ale tragedia, jaka się wydarzyła, dała nam siły do działania, do szukania ratunku.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego pt. Powstanie, kacet i inne historie. Ukazała się ona w 2022 roku nakładem wydawnictwa Bellona.