Jeńcy niemieccy – ludzie z różnych środowisk, różnych zawodów, różnych charakterów i o różnej mentalności. Okazało się jednak, że mentalność bardzo ściśle odpowiadała dokumentom, którymi się legitymowali lub które „zgubili”. Tak o zachowywaniu okupantów po dostaniu się do polskiej niewoli pisał uczestnik Powstania Warszawskiego Stefan Rassalski.
Chociaż generalizowanie rzadko odpowiada rzeczywistości, w tym wypadku odpowiadało, i to bardzo dokładnie. Dokonałem próby pewnego psychologicznego eksperymentu: ustalenia określonych typów osobowości w takich grupach internowanych Niemców, jak: cywile, urzędnicy i członkowie ich rodzin, cywilni folksdojcze, folksdojcze w służbie wojskowej, cywilni reichsdeutsche i reichsdeutsche w służbie wojskowej, żołnierze Wehrmachtu, oficero wie i wyżsi oficerowie Wehrmachtu, żołnierze i oficerowie SS, funkcjonariusze gestapo.
Reklama
Nadzwyczaj „przyjaźni” Niemcy
Niezależnie od przynależności do jednej z tych dziesięciu grup, w grę wchodziło jeszcze i to, jakie kto miał grzechy na sumieniu, w jakich okolicznościach został ujęty, czy był lub nie członkiem NSDAP itd. Ale to są sprawy oczywiste i w tym wypadku wtórne.
Pierwszą, bardzo liczną grupę stanowili ludzie grzeczni i nadzwyczaj „przyjaźnie” nastawieni do Polaków. Z ich słów można było sądzić, że są po prostu zachwyceni tym, iż zostali przez powstańców internowani. Gdyby nie bladość twarzy, drżące ręce i lęk w oczach, czego nie dało się ukryć, naprawdę można by uwierzyć, że z utęsknieniem oczekiwali momentu wybuchu Powstania.
W czasie przesłuchań zawsze się okazywało, że są oni naszymi serdecznymi przyjaciółmi i zaciętymi wrogami III Rzeszy. Że w Polsce nie robili nic innego, tylko sabotowali zarządzenia niemieckie. Ba, że pomagali nam jak mogli, popierali nasze akcje sabotażowe na każdym odcinku i w każdej formie. A teraz szczerze się cieszą z naszego zwycięstwa.
Przesłuchanie uważali za drobną formalność i w toku rozmowy zgłaszali gotowość swoich usług w każdej postaci. Jowialne żarty i swoboda zachowania mężczyzn, pobłażliwe uśmiechy starszych i kokieteryjne młodych Niemek stanowiły ostateczny retusz osobowości tych ludzi.
Jednakże procedura przesłuchań nie kończyła się na litanii jednostronnych wyznań; trzeba było także udzielić licznych szczegółowych wyjaśnień i dać konkretne odpowiedzi na wiele pytań. Tak więc ów deklarowany „sabotaż zarządzeń” niemieckich nie zgadzał się na przykład ze znalezionymi u nich listami i dyplomami uznania, z pochwałami władz okupacyjnych, a często też z odznaczeniami.
Nie mówiąc już o tym, że śledztwo z reguły wykazywało, iż „interwencja u władz” znaczyła dla nich zupełnie co innego niż dla nas. Ich główne bowiem zadanie polegało na inwigilowaniu środowiska polskiego i składaniu donosów do władz niemieckich.
Reklama
Zachowanie folksdojczów
Druga grupa – cywilni folksdojcze – nie mieli odwagi, trzeba to przyznać, patrzeć nam w oczy. Ich wstyd w momencie ujawnienia dokumentów nie malował się na twarzy rumieńcem, lecz kolorem szarej bladości. Milczeli. Gdy trwało to długo, nie panowali nad nerwami: płakali, dostawali szoku nerwowego albo rozstroju żołądka. Słowem: reakcja była fizjologiczna. Czasem bąkali coś, że żałują, że zostali zmuszeni, że nic złego nie zrobili, że proszą o możliwość rehabilitacji.
Ci, którzy mieli sumienie zbyt obciążone zasługami konfidentów, nic nie mówili. A folksdojcze wojskowi – przeciwnie: dziwili się, że można im cokolwiek zarzucać, bo przecież wiadomo, że po pokonaniu Związku Sowieckiego Trzecia Rzesza da Polsce niepodległość. I oni o naszą wolność walczą w szeregach armii niemieckiej. Doprawdy, jak można nie rozumieć tak prostej logiki i nie doceniać ich szlachetnych intencji!
„Byli wewnętrznie złamani”
Reichsdeutsche, przeważnie inteligentni i starsi, przedstawiali nam dramat swojego losu. Użalali się, że w Polsce są uważani za Niemców i szykanowani. A w Rzeszy z kolei biorą ich za Polaków i również szykanują. Biedacy! – można by pomyśleć. Ludzie bez ojczyzny – jedną nogą tu, a drugą tam. Ich przynależność narodowa została określona automatycznie, czy zatem jest to ich winą? – pytali z poczuciem krzywdy.
– A czy korzystanie z przynależności jest zasługą? – odpowiadano im.
Tak czy inaczej, byli wewnętrznie złamani, ale wiedzieli, że ich wieloletnia czysta karta z okresu pobytu Polsce może zrównoważyć „bezgrzeszną” zmianę tożsamości narodowej.
Reklama
Jeśli była to zmiana „bezgrzeszna”, to oczywiście równoważyła. Nie uwalniała jednak tych pozbawionych patriotyzmu oportunistów od rozterki duchowej.
Reichsdeutsche w mundurach wojskowych, podobnie jak cywile, uskarżali się na swój los, ale w armii, do której zostali wcieleni. Z powodu bowiem dawnego obywatelstwa polskiego są tam traktowani jak parszywe owce. Gdy zwracano im uwagę, że takie ich traktowanie jest uzasadnione i zrozumiałe, nie mogli tego pojąć. Dziwili się też, że spotykają się z pogardą z naszej strony.
Cieszyli się, że walka się skończyła
Szósta grupa to żołnierze, czyli zwykłe kameleony. Odrzucali broń ze wstrętem i często, nie czekając na komendę, podnosili ręce i uśmiechali się głupkowato, dając nam do zrozumienia, że cieszą się, iż skończyła się ta idiotyczna zabawa w strzelanie.
Dokładnie wskazywali miejsca, w których jeszcze ukrywał się ktoś spośród nich; mówili, kto i którędy uciekł, ilu ich było, gdzie jest magazyn broni itd. Prześcigali się w udzielaniu informacji i oburzali na swoich dowódców, którzy jeszcze tak niedawno „terrorem zmuszali ich do walki”, ale oni oczywiście starali się strzelać tylko na postrach, a poza tym każdy z nich już dawno zamierzał dobrowolnie się poddać, lecz nie mógł tego uczynić, bo był stale pilnowany.
Reklama
Gdy raz, wskazując na Krzyż Żelazny, zapytano żołnierza: „A to za co?”, ten zamiast odpowiedzi odpiął go i podał pytającemu ze słowami: „Proszę to przyjąć na pamiątkę”.
„Spuchłaby panu ręka”
Ta wyjątkowa scena jest warta odnotowania, ponieważ zauważyłem wtedy stojącego nieopodal niemieckiego kapitana i kazałem owemu żołnierzowi zameldować dowódcy o tym, czym chciał nas obdarować. Żołnierz zameldował, a wówczas kapitan zapytał nas, czy pozwolimy mu spoliczkować tego podwładnego.
– Spuchłaby panu ręka, bo musiałby pan policzkować ich zbyt wielu. Niech pan to raczej zapamięta i po powrocie do kraju opowie rodakom, jakich macie kawalerów Krzyży Żelaznych.
Blady z przerażenia żołnierz oraz czerwony z oburzenia i wstydu oficer stali naprzeciw siebie z oczyma wbitymi w ziemię. Biedny ten żołnierz, jeśli po wyjściu z niewoli spotka się kiedyś ze swoim dowódcą! (Działo się to w czasie akcji oddziałów niemieckich na placu Trzech Krzyży, gdy jedna z grup wdarła się zbyt daleko w ruiny gmachu między Wilczą i Żurawią; ośmiu żołnierzy wraz z kapitanem zostało wtedy odciętych i musiało się poddać).
Reklama
Żołnierze udawali, że czują się w niewoli świetnie, chętnie wykonywali wszelkie prace, ale drżeli ze strachu, kiedy gdzieś w pobliżu toczyły się walki. Bali się, że zostaną odbici i poniosą surowe konsekwencje, gdyż każdy o każdym mógł powiedzieć wiele niepochlebnych słów na temat jego godności żołnierskiej, nie mówiąc już o nadgorliwości w przekazywaniu informacji wojskowych. Bali się też rozstrzelania przez nas w jakimś krytycznym momencie, a obawa ta wynikała stąd, że wiedzieli przecież, jak są traktowani jeńcy w niewoli niemieckiej.
„Zachowywali się butnie i wyzywająco”
Oficerowie niższych stopni, odwrotnie niż żołnierze, zachowywali się butnie i wyzywająco, ale tylko przez pierwsze pięć minut, zanim się przekonali, że Powstanie to nie pospolite ruszenie, a powstańcy to nie banda, jak sądzili, lecz zorganizowana armia. Wtedy docierało do nich, że mogli być potraktowani jak jeńcy, mogli być osądzeni i ukarani; widzieli, że tu jest siła, o której nie mieli wyobrażenia.
Dlatego właśnie ich – poruczników i kapitanów – kategorycznie przywoływaliśmy do porządku. Wówczas chowali swoją butę i stawali się potulnymi owieczkami, ponad miarę ugrzecznionymi. Było to niesmaczne i demoralizowało niemieckich żołnierzy, którzy w tych płaszczących się osobnikach nie poznawali swoich wrzaskliwych, warczących, aroganckich dowódców.
– Jestem kapitanem Wehrmachtu! – wrzasnął jeden taki ancymonek, doprowadzony na posterunek żandarmerii przez trzech smarkaczy uzbrojonych w małokalibrowe, tak zwane damskie brauningi.
Reklama
– Tak? – zdziwiliśmy się. – Zatem czym możemy panu kapitanowi służyć?
– Proszę mi natychmiast ułatwić powrót do mojej jednostki! – zażądał hardo.
– To niech pan ich poprosi – wskazaliśmy trzech smyków – bo to przed nimi podniósł pan ręce i dał się rozbroić.
Wtedy zrzedła mu mina. Pan kapitan stał się nagle przymilny, usiłował wszystko obrócić w żart i chętnie nawet pogłaskałby tych smarkaczy po płowych czuprynach, gdyby nie przeszkadzały mu w tym wielkie garnki hełmów na ich głowach.
„Nie brałem udziału w walce”
Albo taki obrazek:
– Jestem porucznikiem lotnictwa i nie brałem udziału w walce. Proszę mi umożliwić przejście na stronę niemiecką! – zażądał pan porucznik, wyciągnięty 5 sierpnia z mieszkania przy Śniadeckich.
– Aby mógł pan wziąć udział w walce? – zapytano go.
– Tak jest. Aby walczyć o wielkie Niemcy.
– Chyba o małe Niemcy, chciał pan powiedzieć?
– Ich verstehe nicht.
Reklama
– O małe Niemcy, bo jeśli oficer lotnictwa chowa się w kuchni w cywilnym ubraniu, to kto ma walczyć o wielkie Niemcy? Może pańska babcia? – Pucołowata gęba lotnika czerwienieje, a harda postawa topnieje jak lód.
Czasami zdarzały się pertraktacje i targi, ale były one raczej krótkie. W czasie walk o Politechnikę wzięto do niewoli również porucznika, który zadekował się w zdobytym uprzednio przez Niemców gnieździe naszego cekaemu i postanowił tam przeczekać najgorszy czas. Był na tyle tchórzliwy, że bał się wyściubić nosa i nie zauważył nawet, kiedy niemiecki atak został odparty i teren znów zajęły oddziały powstańcze.
Nie uważali, że to wojna, lecz rebelia
Poprowadzony do Gmachu Głównego, ładnie się zameldował, wymieniając imię (Kurt) i nazwisko (nie pamiętam). Prezentację zakończył tak:
– Proszę zawiadomić dowództwo niemieckie, że wpadłem w zasadzkę i znajduję się w polskiej niewoli. Proponuję, aby wymieniono mnie na dziesięciu polskich oficerów.
– Aż na dziesięciu? – zdziwił się szczerze kapitan Olek. – To pan musi być wielki bohater.
Reklama
– Tak jest! – trzasnął obcasami młody zadufek.
– Jestem pewien, panie poruczniku, że otrzymamy za pana stu naszych internowanych oficerów – zakpił kapitan Olek.
– Tak jest! – potwierdził wielce uradowany porucznik Kurt.
Wyżsi oficerowie, wydawałoby się bardziej inteligentni i lepiej zorientowani w sytuacji, przeważnie uważali, że z naszej strony nie jest to wojna, lecz bandycka rebelia; że u nas jeniec nie jest jeńcem, bo żadne prawa wojenne nas nie obowiązują, gdyż praw tych odmawiają nam oni, Niemcy.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Stefana Rassalskiego pt. Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze. Ukazała się ona w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona 2024.