Brunatny dyktator niemal do samego końca był przekonany, że jego „cudowna broń” odmieni losy wojny. Wierzył, że bomby latające V1 i rakiety V-2 rzucą Anglię na kolana i tym samym zmuszą aliantów do podjęcia negocjacji. Jednak na długo zanim pierwsze pociski zaczęły spadać na Londyn dowództwo sprzymierzonych doskonale zdawało sobie sprawę z ich istnienia. Wszystko dzięki pracy wywiadu Armii Krajowej. O tym, jak do tego doszło pisał Bohdan Arct na kartach książki W pościgu za V-1.
W dniu 19 czerwca 1944 roku dzienniki niemieckie doniosły:
Londyn stanął w płomieniach! Nasza najnowsza broń, wysyłana masowo na nieprzyjaciela, zamieniła stolicę Anglii w kupę gruzów. Setki tysięcy bezdomnych uciekinierów tłoczą się na ulicach wiodących ku przedmieściom, miliony ludzi uciekło w popłochu….
Reklama
W kilka dni później żołnierz niemiecki wzięty do niewoli zeznał, iż kompanię jego tak oficjalnie poinformowano o wynikach działalności V-1 ponad Anglią: „Cala południowa Anglia pali się. Do tej pory zginęło nie mniej niż 12 000 000 ludzi. Nowa tajemnicza broń Führera zdziałała cuda.”
Cóż więc była to za broń, w jaki sposób działała, jakie były jej prawdziwe skutki, jaka jej historia? W jaki sposób ją zwalczano, jakich środków użyto, by ją zneutralizować?
Czym były pociski V-1?
Zacznijmy od opisu. V-1, czyli inaczej latająca bomba, była bezpilotowym samolotem, naładowanym materiałami wybuchowymi o wielkiej sile. Była mniejsza od przeciętnego samolotu myśliwskiego, posiadała rozpiętość 5,3 m, długość 7,9 m. W przodzie kadłuba mieściło się 850 kg materiałów wybuchowych, w tyle znajdowały się zbiorniki paliwa oraz cały szereg przyrządów utrzymujących bombę w locie.
Silnik V-1, będący rodzajem napędu odrzutowego, nader prymitywny, zamontowany był na ogonie. Latająca bomba wypuszczona była ze specjalnych wyrzutni w ustalonym z góry kierunku, którego nie mogła zmienić. W locie działał system żyroskopów, które utrzymywały kierunek i wysokość.
Odległość lotu regulowana była mechanizmem zegarowym, który po określonym czasie odcinał dopływ paliwa i w ten sposób zatrzymywał pracę silnika. Następny przyrząd, połączony z poprzednim, wychylał stery wysokości i kierował bombę ku ziemi. Zapalniki były bardzo czułe i powodowały wybuch z chwilą uderzenia w jakikolwiek obiekt. Prędkość maksymalna latającej bomby wahała się w granicach 600–650 kilometrów na godzinę, zasięg jej dochodził do 240 kilometrów, pułap do 3000 metrów.
Prędkość była jednym z najpoważniejszych atutów V-1, bowiem, jak się okazało, najskuteczniej zwalczały ją samoloty myśliwskie, a ich prędkość nie była w owych czasach o wiele wyższa. Rzeczą nader charakterystyczną był moment ciszy, pozornego spokoju pomiędzy zamilknięciem silnika bomby a jej wybuchem.
Reklama
Arthur Harris o V-1
Gdy silnik przestawał pracować, bomba stawała się niebezpieczna, szła w dół. Gdy zaś przelatywała, nawet nisko nad głową patrzącego, a silnik jej pracował, nie było powodów do obaw. Brytyjski marszałek lotnictwa Sir Arthur Harris pisał w ten sposób o V-1:
(…) Tymczasem nieprzyjaciel od lat przygotowywał się do zaatakowania Anglii za pomocą zupełnie nowej broni. Jeszcze przed wojną otrzymaliśmy informacje, że Niemcy przeprowadzili doświadczenia nad budową pocisków dalekiego zasięgu, na wzór rakiety; w lecie roku 1943 niebezpieczeństwo stało się poważne i zostało poważnie potraktowane przez rząd brytyjski.
Niemcy nie mieli bombowców, by atakować nasze miasta, głównie dlatego, iż nasze bombardowania zmusiły całe niemieckie Iotnictwo do defensywy, wyglądało jednak, iż Niemcy zdołali rozwinąć bardzo skuteczną broń zastępczą: w gruncie rzeczy ich wynalazki mogły w ogóle przemienić samoloty bombowe w broń przestarzałą.
Na przykład mieliśmy meldunki o pocisku rakietowym ważącym 80 ton i zawierającym ładunek wybuchowy 10 ton. W roku 1943, w okresie gdy okropne straty zadawane były niemieckim miastom, nieprzyjaciel wystąpił z serią pogróżek o nowych tajemniczych broniach, która miały być użyte przeciw Anglii.
Reklama
My jednak polegaliśmy na znacznie lepszych informacjach. Stało się wiadome, że te tajemnicze bronie były wypróbowywane w pewnym specjalnym miejscu, w dużej stacji doświadczalnej i fabryce, umieszczonej na wybrzeżach Bałtyku, w Peenemünde.
Stało się wiadome…
Polacy na tropie „cudownej broni”
Poza tymi krótkimi słowami kryje się wiele, bardzo wiele, kryje się historia nie tylko V-1 oraz V-2, ale również historia bohaterskich poczynań grupy polskich zapaleńców, członków podziemnej organizacji, zajmujących się, między innymi wywiadem lotniczym. Niewielu dziś ludzi w Polsce wie o tym, iż większość informacji dotyczących nowych hitlerowskich broni dostarczona była do Londynu przez Polaków.
Gdy zakończyła się kampania wrześniowa, a cały kraj znalazł się pod okupacją, grupa polskich studentów, konstruktorów lotniczych, pilotów pozostających w kraju i entuzjastów lotnictwa utworzyła samorzutnie rodzaj wywiadu lotniczego: weszła później w ramy organizacyjne Armii Krajowej, zachowując jednak pewną niezależność, a to z powodu specyficznego rodzaju swej pracy. Jednym z najważniejszych osiągnięć grupy było zdobycie informacji o doświadczalnej stacji w Peenemünde.
Pierwsze ogniwo łańcucha wiadomości uchwycone zostało przypadkiem. W roku 1941 pijany Niemiec, żołnierz lotnictwa, wygadał się przed polskim agentem w Królewcu o istnieniu nowej broni, nazwanej przez niego „torpedą powietrzną”.
Reklama
Za pomocą tej broni Niemcy mieli, według słów żołnierza, podbić cały świat. Informacja ta została przekazana do Warszawy, została jednak zlekceważona, jako zbyt ogólnikowa i zbyt fantastyczna.
Przekazanie pierwszych informacji do Londynu
Przypadkowo jednak o sprawie tej dowiedział się inż. A. Kocjan, znany przedwojenny konstruktor lotniczy i kierownik grupy lotniczego wywiadu. Zarządził on intensywne poszukiwania dalszych informacji, niestety jednak, przez dwa następne lata nie zdołano dowiedzieć się niczego definitywnego poza kilkoma ogólnikowymi meldunkami.
Dopiero w początku roku 1943 inż. Kocjan dowiedział się, iż jakaś nowa broń wypróbowana była na stacji doświadczalnej w Peenemünde. Szef wywiadu Armii Krajowej w ten sposób relacjonował przebieg dalszych wypadków:
Natychmiast powiadomiliśmy o tym Londyn. Otrzymaliśmy zwrotnie polecenie, by sporządzić dokładną mapę doświadczalnej stacji. Został wysłany z Warszawy specjalny zespół, zaopatrzony w doskonale sfałszowane dokumenty i władający bezbłędnie językiem niemieckim. Zespół ten powrócił z Niemiec ze wszystkimi potrzebnymi danymi, nawet z fotografiami. Umożliwiło to nam sporządzenie mapy, która została wysłana przez specjalnego kuriera do Londynu. Dalsze informacje w odniesieniu do doświadczeń w Peenemünde potwierdziły w pełni poprzednie wiadomości.
Reklama
Wysłane zostały nad Peenemünde samoloty rozpoznawcze lotnictwa Coastal Command, a gdy powróciły, przywiozły, między innymi, fotografię latającej bomby V-1 leżącej na wyrzutni przed hangarem. Stało się więc oczywiste, że polskie meldunki były prawdziwe, nie ulegało wątpliwości, iż Peenemünde musi być za wszelką cenę zniszczone.
Nalot bombowców RAF na Peenemünde
Zadanie to powierzone zostało lotnictwu RAF. Poszczególne doborowe załogi przez pełny miesiąc ćwiczyły próbne bombardowania na poligonie tak dobranym, by przypominał wyglądem okolice Peenemünde.
Nie wolno było ryzykować, atak musiał się udać, bowiem w przeciwnym wypadku Niemcy mogliby przenieść gdzieś całą doświadczalną stację i trzeba byłoby rozpoczynać poszukiwania od nowa. Załogom powiedziano więc, że jeśli pierwszy lot się nie uda, zostanie on powtórzony następnej nocy, a jeśli okaże się konieczne, powtarzany będzie co noc niezależnie od strat.
Nalot wykonany został w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku, przy użyciu dużych sił bombowych; pomimo straty 40 samolotów sukces był stuprocentowy. Stacja doświadczalna została poważnie uszkodzona, prace badawcze przerwane, wielka liczba naukowców i personelu technicznego zabita.
W rezultacie poważnie opóźniona została produkcja broni „V“, specjalnie zaś V-2, a w tym czasie Niemcy nie mogli sobie pozwolić na żadne opóźnienie, wskutek uderzeń radzieckich ich sytuacja stała się niebezpieczna.
Kolejne elementy układani
Prace polskiej grupy wywiadu lotniczego trwały dalej. Po zniszczeniu Peenemünde Niemcy przenieśli swe doświadczenia na tereny Polski. Dowiedziano się szybko, że na terenach obozu Blizne w pobliżu Mielca miały miejsce dziwne przygotowania. Przybywały tam transporty kolejowe pilnie strzeżone, a składające się z ogromnych wagonów pokrytych brezentem, w samym zaś obozie rozpoczęto budowę betonowych wyrzutni.
Reklama
Miejsce to znalazło się pod dokładną obserwacją polskiego wywiadu, a gdy w styczniu 1944 roku nowa broń została użyta po raz pierwszy, wiadomość o tym została natychmiast przekazana do Warszawy. Niemieckie doświadczenia postępowały naprzód. Początkowo „V“ były bardzo niecelne, posiadały ogromny rozrzut sięgający 100 kilometrów. Niemieckie oddziały zmotoryzowane nieustannie patrolowały trasę przelotu pocisków, udawały się natychmiast na miejsce ich upadku i skrzętnie zbierały każdy kawałek metalu, każdą cząstkę „V“.
Polacy zdecydowali, iż należy wroga uprzedzić w działaniu, a tym samym stać się posiadaczem części tajemniczej broni. Nie było to zadaniem łatwym chociażby ze względu na trudności w swobodnym poruszaniu się w terenie i na obecność gestapo. Niemniej nieraz zdarzało się, iż Niemcy przybywali zbyt późno na miejsce upadku pocisków, a Polakom udawało się zdobyć poszczególne części „V“.
Często okazywały się one bezużyteczne lub tak zniekształcone wybuchem, że niemożliwe było je rozpoznać. W kilku jednak przypadkach zabrano części nieuszkodzone, z których powoli, systematycznie, odtwarzano całość „V”. Była to praca mrówcza, powolna, a w dodatku połączona ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Zdobycie rakiety V-2
Pewnego dnia szczęście dopisało Polakom. Jeden z wystrzelonych pocisków upadł tuż nad brzegiem Bugu w pobliżu wsi Sarnaki (południowa Polska) i nie wybuchł. Na miejscu upadku znalazła się natychmiast grupa ludzi. Nie było czasu do stracenia, lada chwila mogłyby ukazać się oddziały niemieckie. Ogromnym wysiłkiem zepchnięto pocisk do rzeki, po czym grupa rozproszyła się, by z satysfakcją zaobserwować, iż przybyli hitlerowcy, mimo dokładnych poszukiwań, nie zdołali „V“ odnaleźć.
Reklama
Gdy sytuacja wyjaśniła się, przystąpiono do rozmontowania pocisku, do rozebrania go i przewiezienia najważniejszych części do Warszawy. Tutaj inż. Kocjan wraz z inż. Waciórskim przystąpili do opracowania planów „V”, a rysunki, plany i oryginalne części zostały ukryte w podwójnym dnie metalowej butli i przewiezione z kolei do Tarnowa, skąd w następnej fazie „podróży” miały być przewiezione samolotem na Zachód.
Operacja „Most”
Operacja łączności lotniczej z Zachodem znana jest pad kryptonimem „Most”. Polegała ona na przygotowaniu lądowiska dla samolotów alianckich operujących z baz we Włoszech, na zapewnieniu bezpiecznego lądowania, odbioru przywiezionego ładunku i przekazania przygotowanych materiałów oraz kurierów. Łączność radiowa z bazą we Włoszech, znana pod kryptonimem „Jutrzenka”, istniała już od dłuższego czasu, ale dopiero w dniu 15 maja 1944 roku odbyło się pierwsze lądowanie.
Lądowisko pod Bełżycami zostało przygotowane, wytyczone naftowymi lampami, obstawione oddziałami Armii Krajowej (grupy „Nerwy”, „Szarugi” oraz „Antka”). (…) Zorganizowana była ona przez mjr. B. Dorembowicza oraz mjr. Janusza Mościckiego. Kpt. Wojcieszek był oficerem startowym. Przybyły samolot Dakota wylądował szczęśliwie, załadowano pocztę i łączników i Dakota zdołała odlecieć.
Samolot ten pilotował Polak, kapitan Dobrzyński, poza nim załogę tworzyło dwóch Anglików i Kanadyjczyk. Pierwsza operacja „Most”, przedsięwzięcie niezwykle ryzykowne i wymagające maksimum poświęcenia, została wykonana.
Reklama
„Most” powtórzony został dwukrotnie. Organizował go nadal mjr Dorembowicz, który dostarczył też części „V”. Na miejscu kierował akcją ppłk Sidorowicz wraz z por. Różyckim. Oficerem startowym był kapitan Gedymin, jeden z bardzo nielicznych pozostałych w kraju pilotów myśliwskich, który we wrześniu 1939 roku odniósł swoje pierwsze zwycięstwa powietrzne. W czasie trzeciej operacji „Most”, która odbyła się w nocy 25 lipca 1944 roku, załadowane zostały do Dakoty i przewiezione do Włoch, a później do Anglii, zarówno rysunki, jak i części V-2.
Wielu chciało przypisać sobie sukces
Jest rzeczą bardzo trudną odtworzenie całości tych podziemnych wysiłków. Większość członków grupy lotniczego wywiadu nie żyje, zginęła w walce z okupantem. Nie żyje inżynier Kocjan, zamordowany przez gestapo dnia 13 sierpnia 1944 roku, nie żyje jego bliski współpracownik inżynier Stefan Waciórski, nie żyją Tadeusz Derengowski, inżynierowie Tadeusz Matlawski i Stanisław Sokołowski.
Później, znacznie później, znalazło się wielu ludzi, którzy całą zasługę owych dokonań wzięli na siebie, którzy przypisywali sobie naczelny udział w wykonaniu owych planów. Fakty pozostają jednak faktami, mimo że wiele tajemnic nie zostanie zapewne nigdy wyjaśnionych.
Tak więc pościg za „V“ rozpoczął się na ziemiach polskich, rozpoczęty została przez ludzi z polskiego podziemia. Dalsza pogoń miała być kontynuowana w znacznej mierze także przez Polaków, przez naszych lotników myśliwskich operujących z lotnisk w Wielkiej Brytanii.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Bohdana Arcta pt. W pościgu za V-1. Jej nowa edycja ukazała się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona.