Marcin Szymański trafił do Afganistanu latem 2008 roku. W tym czasie dowodził 1 Batalionem Piechoty Zmotoryzowanej w 12 Brygadzie Zmechanizowanej. Już dwunastego dnia misji jeden z jego podkomendnych zginął w ataku talibów. Oto jak oficer opisał tamte wydarzenia w swoim dzienniku bojowym.
PCC – provincial coordination center (z ang. prowincjonalne centrum koordynacji), to miejsce, w którym nasi oficerowie pracują razem z przedstawicielami afgańskich służb. Tych niestety jest niewielu, a ich kompetencje pozostawiają wiele do życzenia.
Reklama
W pogoni za talibami
Generalnie, jeśli facet pisze, czyta, potrafi cokolwiek wskazać na mapie, jest już uważany za obiecującego gościa. Ich siłą natomiast jest sieć kontaktów, mają informatorów w wielu miejscach. Właśnie dziś dostajemy informacje o grupie kilku talibów na południu naszego rejonu odpowiedzialności, mamy w tej okolicy patrol.
Po potwierdzeniu sygnału w innych źródłach opracowujemy plan. Chłopaki otrzymują przez radio zadanie, przemieszczają się w kierunku wsi Hasti z nadzieją na pochwycenie tej ekipy.
Wracamy do swoich czynności w bazie. Kilka odpraw, wieczorny update, życie misyjne toczy się utartą ścieżką. Układam się do snu. W nocy obok mojego łóżka szeleści radio, ktoś wzywa mnie na stanowisko dowodzenia – to nie zwiastuje raczej niczego dobrego.
Ubieram się pospiesznie i wychodzę, jak zwykle w takich sytuacjach odczuwam niepokój. Pomieszczenie wypełnia grupa ludzi – ośmiu, może dziesięciu.
Reklama
„Nie utrzymam go”
Battle captain od progu informuje mnie o tym, że jeden z naszych pojazdów eksplodował na minie, mamy ciężko rannych, w tym jednego oficera z krytycznymi obrażeniami. Chłopaki z patrolu przekazują właśnie raport – tak zwany nine liner, dziewięciopunktowy meldunek, który służy do wezwania śmigłowca medycznego.
Trudno jest pozbierać myśli, kiedy obok krwawi kilku kolegów, dlatego na taki moment mamy bardzo sformalizowane procedury. Załoga śmigłowca musi mieć precyzyjne dane, zanim wystartuje w powietrze.
Dostajemy sygnał o starcie, nazywamy ten moment wheels up (z ang. koła w górę). To potrwa jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut… Kontaktuję się przez telefon satelitarny z dowódcą patrolu, niestety jest kiepsko.
Najbardziej poszkodowany żołnierz ma rozległe rany, w tle naszej rozmowy słyszę krzyki: „Nie utrzymam go”. Medyk walczy o życie Roberta – porucznika, dowódcy plutonu. Wszyscy patrzymy na zegarki, odliczając czas od momentu startu śmigłowca. To cholernie długie minuty… Leci do nich amerykański UH60, latająca karetka.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Żaden samochód tego nie przetrwa
Nasze samochody HMMWV to produkt wojny irackiej, są mocno opancerzone po bokach. Partyzanci pod Bagdadem używali min przydrożnych, tak zwanych EFP (skrót od: explosively formed penetrator, z ang. penetrator formowany podczas eksplozji). Ładunek, zazwyczaj inicjowany fotokomórką, eksplodował na poboczu.
Jego siłę penetrującą wytwarzał trzpień roztopionej wybuchem miedzi, który przepalał burty pojazdów. Stąd ten charakterystyczny rozkład opancerzenia. W Afganistanie talibowie zastosowali inne rozwiązanie.
Reklama
Wykopują stare, posowieckie miny przeciwpancerne, ustawiają je po kilka sztuk jedna nad drugą. Łączą taką instalację z zapalnikiem naciskowym oddalonym od min tak, aby eksplodowały dokładnie pod środkiem dna pojazdu. Żaden samochód tego nie przetrwa.
Taki wybuch pod nieopancerzonym dnem powoduje, że elementy skrzyni biegów wpadają do wnętrza, niszcząc wszystko na swojej drodze… Auto staje się pułapką. Najwięcej szczęścia mają ci, których podmuch wyrzuci na zewnątrz.
„Robert nie dał rady, niestety…”
Tymczasem pod Hasti ląduje śmigłowiec. Zabiera rannych, Robert niestety jest wciąż w krytycznym stanie. Kilka minut po starcie dostaję informację od załogi maszyny: najciężej ranny zmarł, pozostali stabilni. Łapię w sieci radiowej dowódcę patrolu, nie wiem za bardzo, jak mu to przekazać.
Pochylając się nad nadajnikiem, mówię:
– Hunter jeden, tu Kronos: Robert nie dał rady, niestety… Straciliśmy go, teraz musicie się pozbierać, to może nie być koniec… – Po drugiej stronie zapada cisza. Cholera, wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie.
Przed wyjazdem na misję rozmyślałem o tym wielokrotnie. Śmierć jednego z naszych, chyba jednak nie da się na to przygotować… Przez ostatnie tygodnie mieliśmy sporo szczęścia, byliśmy atakowani wielokrotnie, na różne sposoby. Mieliśmy kilku rannych, ale zawsze wychodziliśmy obronną ręką. Zacząłem wierzyć, że los nam sprzyja. Nie miałem racji.
Jeszcze w Polsce straciłem jednego ze swoich żołnierzy w wypadku podczas szkolenia, znam to uczucie, pamiętam dokładnie jego pogrzeb. Nie da się jednak na coś takiego uodpornić. Skupiam się na działaniu, to pomaga, na szczęście nie ma czasu na rozmyślanie…
Potrzebny jest czas
Siedzimy jeszcze na stanowisku dowodzenia, koordynując wsparcie dla patrolu w terenie, zajmujemy się wypełnianiem kwitów – to nas wszystkich trzyma w ryzach, nikt nie panikuje, nie ma czasu na rozpacz czy nerwy. Zamawiam śmigłowiec, muszę polecieć do bazy Kush, spotkać się z chłopakami po ich powrocie, porozmawiać, podnieść na duchu.
To twardy skład, weterani – jednak niewiele to znaczy w konfrontacji ze stratą. Wiem, że się pozbierają, potrzebny jest czas, rozmowa i działanie – bezczynność może być dla nas wszystkich destrukcyjna. W takich sytuacjach w zespołach pojawiają się konflikty, ludzie analizują, szukają winnych, nie znając wszystkich faktów, drążą, spekulują – muszę temu zapobiec. Trudno jest pogodzić się z tym, że to przeciwnik zbiera krwawe żniwo – żołnierz upraszcza, szuka winy wśród kolegów, tak jest chyba łatwiej to znieść.
Reklama
Źródło
Artykuł powstał w oparciu o książkę Marcina Szymańskiego pt. Na sprzedanej wojnie, misja Afganistan. Ukazała się ona w 2022 roku nakładem wydawnictwa Bellona.