Polscy chłopi z epoki nowożytnej mieli swoje obyczaje, przesądy i codzienne praktyki, których tradycja sięgała nawet setki lat wstecz. W opinii szlachty wszystko to były jednak zachowania niegodne, właściwe tylko plebejom. Ziemianin musiał znać zupełnie inny zbiór reguł codziennego życia – swoisty savoir-vivre warstwy uprzywilejowanej.
Szlachta stale dokładała starań, by odróżnić się od chłopów oraz mieszczan. Chłop mówił na dobrą sprawę innym językiem niż jego pan, pozbawionym łacińskich wtrętów i farmazonów. Inaczej się ubierał, nosił inne fryzury i zarost. Ale to wszystko jest zaledwie wierzchołek góry lodowej. Od członków elity oczekiwano, że każdym swoim gestem, słowem i krokiem będą dowodzić, że przynależą do warstwy herbowej.
Reklama
Kodeks nie dla chłopów
Codziennym obyczajom, jakich oczekiwano od szlachty, można by z powodzeniem poświęcić osobną, i to wcale opasłą, książkę. Nie wystarczyło, że herbownik znał czystą polszczyznę i modne makaronizmy. Musiał jeszcze wiedzieć, jak, kiedy i do kogo mówić, jakie wykonywać przy tym gesty, jaką przyjmować pozę.
W świecie ziemiańskim obowiązywał rygorystyczny savoir-vivre: zbiór reguł towarzyskich nie tylko niepisany, ale też niezwykle złożony, zmienny, a po części do dzisiaj trudny do zrekonstruowania.
Ten kodeks zachowań, jak podkreślał Janusz Tazbir, „obejmował właściwie wszystko” – tak więc zarówno kwestię odpowiedniego ułożenia pasa kontuszowego i doboru biżuterii, prowadzenia konwersacji, jak i kulturalnego zwracania się do rozmówców oraz respektowania tradycji towarzyszących świętom i uroczystościom rodzinnym.
Kto go nie rozumiał, ten podważał własne szlachectwo. Dlatego zbiedniały szlachetka Walerian Nekanda Trepka bez wytchnienia piętnował w swojej Księdze chamów „prostaków” i ludzi „grubego obyczaju”. Jeśli ktoś nie umiał się zachować, to w jego opinii był równy chłopom. Albo nawet był chłopem, tylko podającym się za herbownika.
Reklama
Obyczaje równych ludzi
Kwestią niemałej wagi było to, czy rozmówcy należy podać rękę, skłonić się przed nim, nachylić się do uścisku. Powitania oddawały hierarchię, nawet niewinne dygnięcie mogło więc zdradzić, że jedna ze stron czuje się mniej godna od drugiej.
Między równymi sobie szlachcicami szeroko przyjęte były gesty serdeczne, wprost familiarne. W XVII wieku Szymon Starowolski pisał w Reformacji obyczajów polskich, że w przeciwieństwie do innych narodów Polacy „zwykli się przy powitaniu obłapiać, aby tą powierzchowną ceremonią wzajemny pokazywać sobie afekt przyjacielski”.
Czy szlachcic całował w rękę?
Błąd łatwo było popełnić w kwestii całowania. Było rzeczą powszechnie przyjętą, że w rękę całowano panny, matrony, poza tym mężczyzn starszych i godniejszych od siebie. Na nogach składało się pocałunki rodzicom, z przyklęku.
Wespazjan Kochowski instruował w XVII wieku, że syn powinien klękać przed matką na jedno kolano, córka na oba. W relacjach szlachecko-szlacheckich, między równymi, cmoknięcia były jednak sferą ryzykowną.
Przynajmniej w stuleciu XVI panowała opinia – utrwalona przez encyklopedystę Jana Protasowicza – że obcałowywanie się przy powitaniu to maniera „prostaków”, którą herbownicy zdążyli już zarzucić. Jeśli więc ktoś cmokał w rękę lub policzek, to łatwo mógł zostać uznany za mieszczanina, albo nawet chłopa.
Niebezpieczne momenty próby
Niezwykle złożone były reguły, do jakich należało się stosować podczas uczt i innych spotkań towarzyskich. Pisałem o nich szczegółowo w odrębnym artykule.
Reklama
Inny trudny moment próby następował chociażby przy proszeniu o rękę szlacheckiej córki. Należało wówczas przemawiać i zachowywać się w ustalony sposób, a rodzice potencjalnej panny młodej z orlą czujnością wypatrywali jakichkolwiek niedociągnięć.
Czasem, jak notował Trepka, dochodziło do gaf prawdziwie spektakularnych. Niejaki Śmiglecki podobno zapomniał się przy upragnionej pannie i nagle w jej obecności zbeształ służącego: „Matyjasku, skur**synku, nie wycosałeś [wyszorowałeś] mi połtek [portek]”. A to brzmiało dla obecnych jak perora, jaką mógł wygłosić tylko chłop, fałszywie podający się za pana.
Kiedy indziej nieszlachectwo dawało o sobie znać, bo amant nie wiedział, jak wyglądają swaty wśród nobilitowanych, i zachował się tak, jak było to przyjęte w mieście lub chłopskiej zagrodzie. Na przykład pewien Storc wysłał pannie Morawieckiej „wieńce na półmisku, drugim przykrywszy”. We dworze takiego obyczaju nie znano, zaraz więc został okrzyknięty plebejem.
Osobny zbiór reguł towarzyszył chrzcinom czy ślubom. Ścisły kodeks zachowań regulował nawet postawę w trakcie polowania: gdy obowiązkowe było chociażby odpowiednie użycie rogów i trąbek, a po skończonej nagonce wypadało podać towarzyszom bigos.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.