Przed igrzyskami olimpijskimi w Berlinie, zorganizowanymi latem 1936 roku, prasa nad Wisłą szeroko rozpisywała się o szansach biało-czerwonych. Liczono na prawdziwy grad złotych medali. A jednak nikomu z polskiej kadry nie udało się stanąć na najwyższym stopniu podium. Po zakończeniu imprezy zaczęło się szukanie winnych.
Powrót [polskich zawodników z Berlina] odbywa się na raty i nie wzbudza dużego entuzjazmu. Ponadstudwudziestoosobowa ekipa zdobyła łącznie sześć medali, żadnego złotego.
Reklama
Dziennikarze szukają winnych
To wynik gorszy niż zaledwie dwudziestoosobowej reprezentacji z Los Angeles [gdzie biało-czerwoni wywalczyli dwa złote, jeden srebrny oraz cztery brązowe krążki]. Na dworcu w Warszawie zawodników witają nieliczni kibice.
Dziennikarze piszą o klęsce olimpijskiej: niedofinansowaniu polskiego sportu, nieprzygotowaniu zawodników, braku odpowiedniej opieki medycznej, trudnej wprost do uwierzenia liczbie kontuzji. Trzeba brać przykład z Niemców – ci w klasyfikacji medalowej pobili wszystkich.
Działacze sportowi się tłumaczą.
Oszczepnik Eugeniusz Lokajski, choć był faworytem, zajął dopiero siódme miejsce, bo miał naderwany mięsień, ale – podkreśla pułkownik Kazimierz Glabisz, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego – kontuzje były częste także w innych drużynach, w wiosce olimpijskiej zrobiono ponad pięćset zdjęć rentgenowskich.
Reklama
Winny był „grzech złej taktyki”
Spodziewano się, że wioślarz Roger Verey, dwukrotny mistrz Europy, przywiezie nawet dwa złote medale. Jednak wystawiony w dwóch konkurencjach zasłabł w półfinale jedynek i musiał się wyco fać. W tej sytuacji brąz w dwójkach podwójnych z Jerzym Ustupskim to dobry wynik.
Poza tym PKOl nie ma sobie nic do zarzucenia, winny jest „grzech złej taktyki” wioślarzy. Glabisz wyjaśnia: „Verey miał wszystkie warunki treningowe, kupiliśmy dla niego nawet specjalną łódź, która budziła zazdrość i podziw przeciwników”.
Wszyscy wierzyli, że Józef Noji w biegu na 10 000 metrów godnie zastąpi Kusocińskiego. Zajął czternaste miejsce, choć według niektórych źle policzono mu okrążenia i w rzeczywistości w ogóle nie ukończył biegu.
Za to jednak, że dzień przed startem lekkoatleta zjadł befsztyk, „można winić każdego poza dr. Rettingerem. Polecił on sznycel cielęcy – zapewnia Jerzy Grabowski, wiceprezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. – A że zawodnik zdołał przekonać swych bezpośrednich opiekunów, że właśnie najlepiej pobiegnie mu się po befsztyku – na to doprawdy kierownictwo ogólne nie ma rady”.
Reklama
Wzajemne oskarżenia
Działacze przyznają, że wysyłanie na zawody kontuzjowanych i niedoleczonych zawodników wynika z braku rezerw. Być może zakaz przynależności młodzieży szkolnej do klubów był złą decyzją. Postępy sportowców są jednak widoczne, choć na pewno nie sprzyja im, według słów pułkownika Glabisza, „polski wstręt do systematycznej i zorganizowanej pracy”.
Jeśli w kraju postępów nie widać, to dlatego, że dziennikarze siali defetyzm i pokazywali polskie niepowodzenia w czarnych barwach – zwłaszcza w trakcie bardzo popularnych transmisji radiowych.
Wywołany z nazwiska dziennikarz Wojciech Trojanowski odpowiada:
Stwierdzam i w każdej chwili mogę udowodnić (wszystkie płyty berlińskie są w rękach Polskiego Radia), że wszystkie bez wyjątku porażki starałem się zbagatelizować i wytłumaczyć, uwypuklając niejednokrotnie w przesadny sposób każdy, choćby najmniejszy sukces.
Po prostu już słabo mi się robiło od wiecznego opowiadania o kontuzjach, które odbierają siły zawodnikom, o zadaniu „ponad siły”, o bezustannym stwierdzaniu, że „zrobił, co mógł” i że „więcej wymagać nie mamy prawa”.
Słowo „niestety” nie chciało mi już przechodzić przez usta. Uciekaliśmy się nawet do tego, że kompromitujących startów nie transmitowaliśmy wcale (np. kajaki), a po niespodziewanych bądź bardzo przykrych porażkach (pływanie, boks) niszczyliśmy nagrane płyty.
Powszechne uznanie dla Niemców
Jeśli dziennikarzy i działaczy coś łączy, to uznanie dla niemieckich gospodarzy – za gościnność, przepych, nowinki technologiczne, wspaniałą organizację igrzysk i życzliwą publiczność. Niektórych chwil wprost nie da się zapomnieć.
Gdy bokser Henryk Chmielewski podczas walki z Amerykaninem Jimmym Clarkiem dwukrotnie dostaje ostrzeżenie od belgijskiego sędziego, niemiecka publiczność staje po stronie Polaka. Podczas ostatniej przerwy kilkanaście tysięcy osób w wypełnionej do ostatniego miejsca Deutschlandhalle skanduje: „Noch ist Polen nicht verloren!” (Jeszcze Polska nie zginęła).
Chmielewski ten pojedynek wygrywa, ale w następnym nie ma już szans, walkę o brązowy medal oddaje walkowerem. Kości dłoni ma zmiażdżone – jego również wysłano na igrzyska mimo niedoleczonej kontuzji.
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Daniela Lista pt. Stulecie przeszkód. Polacy na igrzyskach. Ukazała się ona w 2022 roku nakładem Wydawnictwa Agora.
Nie tylko opowieść o sporcie i wielkich ideach
Ilustracja tytułowa: Polska reprezentacja podczas otwarcia igrzysk w Berlinie (domena publiczna).