Zdzisław Mańkowski, odznaczony tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, podczas wojny pomagał ratować rodziny żydowskie, zorganizował dla nich specjalną kryjówkę i z narażeniem życia mieszkał razem z nimi. Stracił brata, schwytanego przez Gestapo, sam był torturowany, ale nie zdradził nikogo. Oto jak po latach wyjaśniał swoje motywacje Barbarze Stanisławczyk, autorce książki Poza strachem.
Zapytała pani, dlaczego ja to wszystko robiłem. Dlaczego ryzykowałem życie dla kogoś, kto sam prowadził innych na Umschlagplatz? [Chodzi o Stanisława Rotholca, który w getcie był policjantem].
Reklama
Nie ma jednej odpowiedzi. Bo byłem harcerzem, a harcerz chciał zagrać na nosie hitlerowcom. Bo z początku zaimponowała mi konspiracja.
Zacząłem przez przypadek, przez brata, a później już nie mogłem się wycofać. O nie, miałem swój honor, dumę… Polacy lubią wielkie czyny. Przeczytałem kiedyś aforyzm Krzysztofa Kąkolewskiego: „Polacy w chwilach wielkich są wielcy, w chwilach małych – mali”. Tacy są.
Poza tym wychowałem się na Kamionku, na ulicy Rybnej, wśród żydowskiej biedoty. Chodziliśmy razem do szkoły, razem chodziliśmy po płotach i strzelaliśmy z procy do gołębi. Bywaliśmy u siebie w domach. Częstowali mnie macą i chałą, a ja ich polskim ciastem, a w Boże Narodzenie i Wielkanoc szynką; choć nie koszerna, ale bardzo im smakowała.
„Zakleiłem mu nos plastrem, oczy podmalowałem na zielono”
W 1940 roku przyszedł do mnie jeden z tych kolegów. Kiszka się nazywał, ale przezywaliśmy go Ogórek, bo miał duży nos. Uciekł z getta. Chciał, żebym mu pomógł przedostać się nad sowiecką granicę.
Reklama
Zakleiłem mu nos plastrem, oczy podmalowałem na zielono, że niby podbite, i wsiadłem z nim do pociągu. W Sarnakach nad Bugiem miałem brata, który osiedlił się tam po powrocie z niewoli radzieckiej.
Po trzech dniach odpoczynku, nim jeszcze świt rozjaśnił niebo, brat odprowadził go siedem kilometrów w kierunku granicy i pokazał drogę. Czy Ogórek przeszedł, czy przeżył, nie wiem.
A do tego wszystkiego po raz pierwszy się zakochałem, w siostrze Marii Rotholc, Rucie. Wojna to był czas wielkich miłości. Ludzie kochali się gorliwiej niż kiedykolwiek, jakby chcieli przeżyć swój czas intensywniej, bo nie wiedzieli, jak długo im jest dane. Może jeszcze tylko dziś…?
Oboje mieliśmy po siedemnaście lat. Ruta była piękną dziewczyną. Gąszcz czarnych włosów zakrywał jej pół pleców, a oczy miała duże, niebieskie.
Reklama
Jak się w nie patrzyło, to widać w nich było i Umschlagplatz, i jej bliskich, którzy z niego nie wrócili, i jej chłopaka, którego miała zamiar poślubić, urodzić mu dzieci…
Prowadziłem ją na spacery do parku, a ona mówiła tylko o nim. Miałem nadzieję, że kiedyś zapomni i pokocha mnie. Pewnie kiedyś by się roztyła, bo już była pulchna, jej nogi okazałyby się za krótkie, ale wtedy nie przyszło mi to nawet do głowy. Byłem bardzo zakochany. Omal nie poszedłem za nią na śmierć.
Wiosną 1943 roku po Warszawie rozeszła się wieść o Hotelu Polskim przy ulicy Długiej. Niemcy ogłosili, że Żydzi mający rodzinę za granicą mogą oficjalnie wyjechać z Polski. Masowo więc kupowali za ogromne pieniądze potrzebne dokumenty i ruszali „do miejsca wybawienia” [skąd mieli być bezpiecznie wywożeni poza ziemie okupowane] (…)
Miałem złe przeczucia, a może po prostu nie chciałem stracić Ruty, wolałem mieć ją przy sobie na Grzybowskiej. Namawiałem ją, żeby ze mną wróciła. Wahała się. Właściwie to nie miała ochoty wyjeżdżać. Mówiła, że trochę pobędzie z bliskimi, pożegna ich i wróci ze mną. A potem… potem było już za późno.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Barbary Stanisławczyk pt. Poza strachem. Jak Polacy ratowali Żydów (Wydawnictwo Fronda 2023).