Pierwsze lata rządów Edwarda Gierka upłynęły nad Wisłą pod znakiem szybkiego wzrostu zarobków oraz znacznej poprawy zapatrzenia sklepów w towary pierwszej potrzeby. Jednak wraz z pogarszaniem się sytuacji ekonomicznej kraju, sklepowe półki zaczynały świecić pustkami. Już w 1976 roku wprowadzono kartki na cukier. Później sytuacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc.
Na ratunek spragnionym dóbr konsumpcyjnych Polakom z ich pełnymi już wówczas portfelami rusza czarny rynek. Milicjanci i funkcjonariusze partii ślą do Warszawy meldunki o nielegalnym handlu mięsem, bo do łask wróciła jego sprzedaż obwoźna, tak dobrze wykształcona podczas okupacji niemieckiej.
Reklama
Wszechobecne niedobory
„Potwierdzeniem tego zjawiska jest wzrost skupu skór surowych bydlęcych o 33 procent, świńskich o 21 procent w pierwszym półroczu br., przy nadal silnie utrzymującym się skupie skór cielęcych” – raportowano w połowie 1973 roku z województwa krakowskiego. Potwierdzeniem stale pogarszającej się sytuacji na rynku spożywczym są badania OBOP-u.
O ile w 1974 roku 34 procent respondentów oceniało zaopatrzenie jako dobre, o tyle rok później już ponad połowa społeczeństwa twierdziła, że w najbliższym sklepie nie może kupić drobiu, ryb i pasztetowej, a wołowina bez kości oraz szynka dostępna jest dla zaledwie 4 procent.
Różnie radzono sobie z brakami rynkowymi.
„Ratowały mnie tanie jatki, gdzie kupowałam między innymi koninę. Mój ojciec jej nie znosił, ale oszukiwałam go, mówiłam, że to wołowina, tylko przyrządzona na mój sposób” – wspomina Ewa Mielcarzewicz.
Innym sposobem jest własna produkcja rolna. Posiadacze domów jednorodzinnych część swojej działki przeznaczają pod uprawę warzyw, nawet ziemniaków. W małych miastach normą jest trzymanie kur, królików, kaczek, a nawet świni lub dwóch. Paszę dla nich kupowano od pracowników pegeerów, którzy ogałacali państwowe magazyny.
Reklama
Kradzione jedzenie dla świń
Innym popularniejszym sposobem było aplikowanie świniom zlewek, czyli pozostałości z restauracyjnych, szpitalnych, szkolnych bądź stołówkowych kuchni. Widok ludzi w garniturach ze skórzaną teczką, pchających wózek z wielką kanką wypełnioną zlewkami był w gminnej Polsce powszechny.
„Pracownicy pegeerów czy Spółdzielczych Kółek Rolniczych nierzadko trzymali więcej świń w przydomowych zagrodach niż niejeden rolnik. Karma dla tego stadka pochodziła oczywiście z szabru. Między państwowym magazynem a państwową oborą odległość wynosiła z reguły kilkaset metrów, worki z paszą ginęły codziennie”– tłumaczy Błażej Nadobnik, wówczas mieszkaniec wielkopolskiej wsi Kiełpiny.
Próba walki z niedoborami
Jak zawsze, gdy rynkowa równowaga się załamywała, a w połowie lat siedemdziesiątych chwiała się już potężnie, komunistyczna władza sięga po środki administracyjne, które mają zagwarantować państwu pierwszeństwo przy skupie zabijanych przez rolników zwierząt.
Na lokalne jednostki administracji państwowej nałożony zostaje obowiązek wytypowania rolników sprzedających mięso na wolnym rynku i niewywiązujących się z umów kontraktacyjnych, co w pewnym stopniu jest cofnięciem do zniesionych w 1972 roku dostaw obowiązkowych.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Poza administracją do represyjnych działań wobec rolników sprzedających swoje wyroby na wolnym rynku zostają oczywiście wprzęgnięte również: Milicja Obywatelska, prokuratura oraz Państwowa Inspekcja Sanitarna. Restauracjom i stołówkom nakazuje się zmniejszenie „zużycia surowca mięsnego”, zwiększenie oferty dań bezmięsnych i wreszcie wprowadzenie drugiego w tygodniu dnia bezmięsnego.
Kolejnym pociągnięciem władz, które miało przywrócić równowagę na rynku mięsnym, jest wprowadzenie w 1977 roku tzw. sklepów komercyjnych, gdzie sprzedaje się lepsze gatunki mięsa po wyższych, wolnorynkowych cenach. Na zakupy w sklepach komercyjnych – ach ta gierkowska nowomowa! – stać jednak niewielu, bo ceny są w nich wyższe o 40–50 procent niż w sklepach niekomercyjnych.
Reklama
Brakowało nawet pasty do zębów
Te zabiegi okazały się nieskuteczne, a sytuacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc; całkiem dosłownie z miesiąca na miesiąc. O ile w pierwszym kwartale 1977 roku władze obliczały wartość niedoborów na rynku na 15,6 miliarda złotych i diagnozowały, że był on o około 30 procent wyższy „od najwyższych niedoborów rejestrowanych w najtrudniejszych dla rynku okresach”, o tyle już w kolejnym, czwartym kwartale wartość niedoborów sięgnęła 25 miliardów złotych.
Na tej liście było oczywiście mięso, ale także między innymi: odzież, tkaniny, obuwie, sprzęt AGD, odbiorniki radiowe i telewizyjne, meble, węgiel, samochody, mydło i pasta do zębów.
Odpowiedzią władz jest rozbudowa systemu kontroli. Jeszcze nie ma Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej, tej wielkiej bolszewickiej bzdury powołanej przez generała Jaruzelskiego według wskazań Włodzimierza Iljicza Lenina – ferajna „Sztygara” nie jest tak mocno zapatrzona w wodza rewolucji jak jej następcy – ale cały system handlu znajduje się na celowniku różnych państwowych instytucji, od milicji, przez Państwową Inspekcję Handlową, aż po „czynniki społeczne”.
Tysiące ukaranych
To zresztą celna odpowiedź na społeczne zapotrzebowanie, bo w ankiecie przeprowadzonej w 1977 roku sprzedawanie towarów spod lady zostaje przez Polaków uznane za jedną z dwóch największych patologii. Ludzie domagają się kontroli sklepów, aby przywrócić normalne zaopatrzenie rynku, gdyż święcie wierzą, że pracownicy handlu ukrywają dużo towarów.
Reklama
W 1975 roku kontrolerom udaje się odkryć 3140 przypadków sklepowej spekulacji, a 2805 osób zostaje ukaranych. Pięć lat później ujawnionych przypadków jest 5229, a kary dosięgają 4700 osób.
Kontrole nie zapełniają jednak sklepowych półek. W 1977 roku grupa socjologów z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu przeprowadziła badania, z których wynikało, że braki w zaopatrzeniu odczuwało 83 procent gospodarstw domowych. W momencie wykonywania badań 85 procent respondentów bezskutecznie poszukiwało jednego towaru, a 41 procent trzech.
Na wsi było nieco lepiej
Nieco lepsza była sytuacja na wsi, bo tam jednego towaru nie udawało się kupić 71 procentom, a trzech „tylko” 33 procentom mieszkańców. [Błażej Nadobnik wspomina]:
Rolnicy generalnie nie kupowali ani mięsa, ani wyrobów wędliniarskich, warzyw, owoców, mleka. Codzienne zakupy w praktyce ograniczały się do zakupu chleba, bo tego już się na wielkopolskiej wsi właściwie nie wypiekało, sera, mąki, cukru, a ten i tak był na kartki.
Jeśli ktoś, tak jak mój ojciec, czasem zatrudniał w gospodarstwie ludzi, to od czasu do czasu trzeba było kupić jakieś wino, oczywiście „patykiem pisane”, lub wódkę, a z tym nie było problemów. Rzecz jasna, trzeba było kupować ubrania, więc po to jechało się albo do sąsiedniej, większej wsi, albo do miasta.
Trzeba jednak pamiętać, że wówczas nikt nie myślał o tym, aby na przykład co roku kupować nową zimową kurtkę, bo coś tam się w modzie zmieniło. I na wsi, i w mieście kurtkę nosiło się do czasu, gdy człowiek z niej wyrósł, buty aż do ich wytarcia, to samo ze spodniami.
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Piotra Gajdzińskiego pt. Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona 2021.
Cała prawda o złotej epoce gierkowskiej
Ilustracja tytułowa: Kolejka przed warszawskim sklepem mięsnym. Marzec 1981 (Narodowe Archiwum Cyfrowe).
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.