Dzisiaj aż trudno to sobie wyobrazić, ale jeszcze na przełomie XVIII i XIX wieku ogromna część, a zapewne nawet większość chat wiejskich w Polsce, w ogóle nie miała kominów wyprowadzonych ponad strzechę. Nad nalepą (a więc cokołem z gliny służącym za kuchenne palenisko) umieszczano wprawdzie często okap, od niego zaś biegł kanał, ten jednak albo wychodził tylko nad powałę i miał wylot na strychu, albo też był skierowany poziomo do sieni, gdzie, nadal w środku chaty, wyrzucał gryzące wyziewy. Domy takie nazywano kurnymi – od kurzenia, a więc dymienia.
Jak podkreślał Piotr Świtkowski w swoim Budowaniu wiejskim z 1793 roku, u zwyczajnych chłopów o pełnoprawne, zwłaszcza solidnie murowane kominy nawet nie było sensu pytać, bo przeciętna wieś ich nie znała. Dym z nalepy i pieca chlebowego po części przenikał na strych albo do sieni, ale przy braku ciągu głównie pozostawał w izbie.
Reklama
Głowa poniżej obłoków dymu
„Włóczył się i rozchodził do pasa”, jak pisał Świtkowski. Wiejski pamiętnikarz Jakub Bojko, który dobrze znał takie rozwiązanie z autopsji, wyjaśniał, że na dobrą sprawę w izbie kurnej chaty nie dało się napalić bez otwarcia drzwi prowadzących do sieni. Mimo to we wnętrzu trzeba było „chodzić chyłkiem”, a więc w pochylonej, zgarbionej pozycji, trzymając głowę poniżej obłoków dymu.
Gryzące powietrze bardzo powoli przenikało na zewnątrz przez strzechę i ewentualnie małe otworki nazywane dymnikami, a umieszczone bezpośrednio pod przełamaniem dachu. Możecie je wypatrzyć chociażby tutaj. Podczas palenia chata wyglądała tak, że z dalsza można było odnieść wrażenie, iż „się ta nędzna buda pali”.
Bez cugu, gdy dym godzinami pozostawał w zamkniętej izbie nawet po wygaśnięciu żaru, wnętrze tego jednego pomieszczenia rozgrzewało się szczególnie mocno. Jak podkreślał cytowany pamiętnikarz, w efekcie mieszkańcy „często nabawiali się bólu głowy z tego gorąca”. Choć rację ma zapewne Rafał Kuzak, który komentuje, że wspomniany ból prędzej wynikał z zaczadzenia. Zwykle nieprowadzącego do zgonu, ale i tak bardzo szkodliwego.
„Wygryzała oczy nienawykłym”
Wady zamieszkiwania w kurnej chacie można wymieniać długo, z perspektywy XXI wieku wydają się one więcej niż oczywiste. Zresztą i dwa stulecia temu dobrze rozumieli je przybysze z zewnątrz, nawykli do miejskich rozwiązań.
Reklama
Całą powałę i ściany takiego domu stale pokrywała gęsta warstwa sadzy. Pył był powszechny. Ryzyko pożarowe poważnie powiększone, bo iskry wyrzucane przez komin na strychu, a nie ponad dachem, łatwo mogły podpalić strzechę. Ogólny widok zwięźle odmalował w XIX wieku Łukasz Gołębiowski.
Jak stwierdził, w prostych chatynkach z początku tego stulecia dym z pieca „wybuchał i rozsuwał się po całej izbie” w „gęstą od wierzchu”, ale „rzadszą od spodu”, gdzie się schylano, chmurę, która „wygryzała oczy nienawykłym” gościom, „czerniła i pokostem żywicznym wewnątrz pociągała ściany”.
I tylko z wielkim trudem opuszczała wnętrze, bo nawet ucięty w połowie komin albo dziurę w powale zatykano jak najszybciej, w przekonaniu, że „z resztą pozostałego dymu” da się już „wysiedzieć”.
„Prawie nigdzie nie widziałam kominów”
Do tego dochodziły jeszcze skutki zdrowotne. O nich z kolei dosadnie opowiadała chociażby Klementyna Hoffmanowa, która w 1824 roku udała się w podróż z Kielc do ziemi krakowskiej. W swoich listach, wydanych drukiem dekadę później, zanotowała, że widok „nieszczęśliwych dymnic”, w których zamieszkiwała ludność wiejska „ranił jej serce”.
Reklama
„Prawie nigdzie nie widziałam kominów” – pisała. – „Wszędzie dym napełnia izbę całą i wychodzi jak może okopconym dachem, drzwiami, oknem. Ciemnota (oczu) jest też tu kalectwem bardzo pospolitym, osobliwie ta, którą kurzą ślepotą zowią. Dotknięte nią osoby nic nie widzą, skoro słońce zajdzie, ale przykład jednych nic drugich nie uczy”.
W rzeczywistości akurat kurza ślepota nie brała się od kurzu, pyłu, ale przede wszystkim od chronicznych niedoborów w chłopskiej diecie. Była tragicznym skutkiem chronicznego głodu. Inne problemy ze wzrokiem faktycznie jednak mogły być potęgowane przez brak światła i zadymienie wnętrz.
Maciej Moraczewski, autor broszury O budowie zagród włościańskich ponad pół stulecia później wciąż podkreślał: „Nie ma nigdzie tylu chorych na oczy i ślepców jak u nas”, na wsi. Na tym nie poprzestał, dalej pisząc:
Dym wykala oczy, ale dym też i pył (…) dostają się do wnętrza człowieka i tam go toczą, jak robak toczy owoc. Nigdzie nie ma tyle co u nas ludzi słabych, niezdatnych do pracy, ni do wojska, ni do niczego, nigdzie tyle co rok nie umiera nie tylko dorosłych, ale przede wszystkim dzieci.
Krakowski architekt z niedowierzaniem podkreślał, że ludziom z obcych krajów sytuacja, jaką oglądali nad Wisłą, wprost nie mieściła się w głowach. Nie mogli zaakceptować, że istnieją ludzie skłonni „wędzić się w dymie jak, nie przymierzając, kawał wieprzowego mięsa”. Innymi słowy: ludzie, którzy wybierali życie bez dostępu do powietrza.
***
Powyższy tekst powstał na podstawie książki Kamila Janickiego. Życie w chłopskiej chacie możecie zamówić na Empik.com.