Bogumiła Kurkowa, rocznik 1911, pochodziła z Warszawy, ale w styczniu 1938 roku przyjechała do Zakopanego. Jako młoda dentystka miała tam przez dwa miesiące zastępować inną stomatolożkę. Została jednak na stałe, a u schyłku życia opowiedziała autorce książki Mahatma Witkac o tym, jak poznała sławnego Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zresztą podkreślała, że w Zakopanem „wsiąkła” między innymi właśnie dzięki Witkacemu i atmosferze, którą tam współtworzył. Jej portret wykonany przez mistrza poszedł ostatnio na aukcji za niemal ćwierć miliona złotych.
Poznała go zaraz po przyjeździe – był pacjentem doktor Mieczysławy Skąpskiej, właścicielki prywatnego dentystycznego gabinetu na rogu Piłsudskiego i Krupówek – jednego z trzech istniejących wtedy w Zakopanem.
Reklama
Przyjechała na zastępstwo właśnie do doktor Skąpskiej, która wybierała się za granicę, do jej wyjazdu pracowały jednak „w dwa fotele”. Witkacy siedział oczywiście u doktor Mieci, ale szybko się przesiadł, bo jak tłumaczył, „i tak przecież patrzy ciągle na nową smarkulę”. O ile pamięta – dbał bardzo o zęby – często leczył, przeglądał, a przy okazji rozsiadał się, gawędził.
Witkacy: „I tak będę się przyglądać”
Poznała go również na gruncie towarzyskim, na przyjęciu u Ottona Fedorowicza, dyrektora gospodarczego sanatorium Czerwonego Krzyża, artystycznej duszy, brata Józefa Fedorowicza. I tutaj też od razu uprzedził gospodarzy, żeby go koło niej posadzili, „bo i tak będzie się jej przyglądał”.
I rzeczywiście wpatrywał się tak, że próbowała nawet wyjść. Natychmiast też chciał ją namalować i choć była dwunasta w nocy, zrobił Fedorowiczom awanturę, że nie mieli pasteli. Dali mu więc szybko kawałek węgla, którym naszkicował ją – czarną, złą, wściekłą, bo tak pewnie wyglądała. Namawiał też na seans w „Witkiewiczówce”, ale bała się – uważała go trochę za wariata.
Przekonała ją dopiero doktor Miecia, tłumacząc, że to wyróżnienie – nie wszystkich przecież chce malować. No, chyba że za pieniądze jako klientów swojej „Firmy Portretowej”.
Reklama
Na szczęście szybko wrócił
Poszła wobec tego do „Witkiewiczówki” z duszą na ramieniu i przez moment żałowała, bo zaraz wyszedł, zostawił samą wśród portretów o niesamowitych twarzach, szalonych, dzikich oczach.
Na szczęście szybko wrócił, miał klientki – wyfiokowaną, wystrojoną damulkę z córką w stylu podobnym. I widać wybierał także wśród klientów, bo im odmówił – nie portretował „pudełek po czekoladkach”.
Wpadł wtedy dosłownie w trans, namalował jej cztery portrety, w najróżniejszych wariantach. Jako grzeczną i niegrzeczną dziewczynkę, bo się kręciła, chciała przyczesać. Całą w tonacji niebieskiej – nosiła bluzkę w tym kolorze. Z wielkimi, zielonymi oczyma na pół portretu, które miała wtedy rzeczywiście, bo dziś, na starość, nie wiadomo już właściwie, jakiego są koloru.
Na seansie następnym zrobił jej „tylko” dwa portrety, ale również piękne, pastelowe, odzwierciedlające coś z wnętrza, w czym był, jak wiadomo, mistrzem. Opowiadał, że miał klientkę – młodą, piękną, którą namalował starszą, brzydszą, z piętnem cierpienia na twarzy.
– To mam być ja? – dziwiła się, a on, że tak – wyczuł bowiem jej dramat, tragedię. I jak się okazało – miał rację, do czego sama się przyznała.
Reklama
Dwa portrety dla dwóch synów
– Cztery pierwsze portrety wywiozłam do Warszawy, do rodziców, tam miałam przecież dom, chciałam niby wracać, choć odkładałam ciągle termin. Spłonęły w Powstaniu Warszawskim, ocalały tylko dwa ostatnie, których wywieźć nie zdążyłam – wspomina Bogumiła Kurkowa.
I dziś jeden z nich oddałam „w posagu” synowi, który mieszka w Krakowie. Drugi natomiast zapisałam starszemu przebywającemu w Kanadzie – wisi na razie w moim mieszkaniu na Krupówkach, przypomina Witkacego, przedwojenne Zakopane; najpiękniejszy chyba okres mojego życia. Niepowtarzalną „demoniczną” – według Witkacego – atmosferę, która tak mnie oczarowała, że zostałam do dziś.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Joanny Siedleckiej Mahatma Witkac. Jej nowe, rozszerzone wydanie ukazało się w 2024 roku nakładem Wydawnictwa Fronda.