Przednówek był dla dawnych chłopów najtrudniejszym okresem w roku. Wygłodniali mieszkańcy wsi przez kilka miesięcy z utęsknieniem wyczekiwali momentu pojawienia się nowych zbiorów. Oto jak reagowali na chwilę, gdy „we wsi wszystko odżywało”.
Niedożywienie na przednówku było dla większości XIX-wiecznych galicyjskich chłopów czymś normalnym. Sytuacja stawała się szczególnie dramatyczna, gdy w poprzednim roku panował nieurodzaj lub zbiory zostały zniszczone na przykład przez grad lub długą słotę.
Reklama
Przednówkowe menu chłopów
W takiej sytuacji przed mieszkańcami wsi stawało widmo prawdziwego głodu. Bardzo obrazowo pisał o tym między innymi znany galicyjski działacz ludowy Jakub Bojko. W książce Okruszyny z Gręboszowa czytamy, że „ludziska wyglądali jak cienie, dzieciom popuchły brzuszki i tyfus głodowy zmiatał je bez litości”.
Urodzony w 1857 roku Bojko opierał się nie tylko na własnych doświadczeniach, ale również na relacjach swoich bliskich oraz innych mieszkańców rodzinnej wsi. Według jego słów z nastaniem wiosny, aby zapełnić puste żołądki:
Zbierano na polu wyorane perczaki, kopano korzenie „szmułu”, którego korzeń przypomina z wyglądu pietruszkę, potem zbierano liście pszonaku i łobody i z tego chwastu, którego się dziś nie każde bydlę ima, gotowano niby kapustę, zwaną saładychą lub sałamachą.
Szczęśliwy był ten, kto miał jaką taką kapkę mleka, biedacy gotowali te chwasty na wodzie, rzadziej na serwatce wyproszonej od zamożniejszych.
Reklama
Zbierano perz w roli, rznięto w skrzynkach od sieczki, suszono w piecach i z tego chleb pieczono. Mełto suszoną korę drzewną i liście lipowe i tym się biedny lud karmił, czekając niecierpliwie „nowego”.
Dopiero wtedy wieś odżywała
Kiedy pojawiały się pierwsze owoce wiejskie dzieci zjadały je zanim zdążyły dojrzeć. Według słów Bojki miało to opłakane skutki bowiem dostawały one „tak zwanych ograszek”. Dolegliwość była powszechna i „często śmiertelna”.
W tym samym czasie dorośli „co chwila zaglądali w pole” sprawdzając czy żyto już zaczyna dojrzewać. Dla głodujących chłopów „to się wlokło bardzo niesporo”. Gdy jednak nadchodził moment, że zboże „płoniało” i po wielu trudnych miesiącach dało się po raz pierwszy zrobić „krupek”:
Wszystko we wsi odżywało, poweselało i cały świat wydał się ludziom piękniejszy, a martwiono się, aby tylko „plony Pan Jezus dał do rąk szczęśliwie donieść”. Nareszcie ojciec użął na stajenczysku [polu uprawnym – RK], na którym od dawna była „zazga” (tj. bardzo jałowy grunt), parę snopków żyta i z radością je młócił, czyli „bil ziandara”. Pokpiwano sobie bowiem wonczas, iż dlatego w domach ani nie mielą, ani nie pieką, ni gotują, bo rzekomo żandarmi, stanąwszy na kwaterach, nie dali gosposiom kucharzyć.
Reklama
Z mielonego żytka w lot gospodynie zarobiły ciasto i piekły tak upragniony podpłomyk. Trzeba było widzieć, z jaką radością głodna dziatwa spoglądała do pieca, patrząc ciekawie, jak też ta podpłomyk rośnie i piecze się.
Właśnie tak wyglądała rzeczywistość milionów galicyjskich chłopów jeszcze w połowie XIX wieku. Dzisiaj zaś wiele osób twierdzi, że dieta dawnych włościan była znacznie zdrowsza niż to co obecnie jemy. Tacy ludzie zapominają jednak, że kiedyś mieszkańcy wsi przez wiele miesięcy w roku po prostu przymierali głodem.
Bibliografia
- Jakub Bojko, Okruszyny z Gremboszowa, Lwów 1911.