Polski Zespół Myśliwski walczył nad Afryką Zachodnią od marca do lipca 1943 roku. Formacja, powszechnie określana od nazwiska dowódcy „Cyrkiem Skalskiego”, w tym czasie zestrzeliła co najmniej 25 wrogich samolotów. Szczególnie udany dla polskich pilotów okazał się 20 kwietnia, kiedy mimo trzykrotnej przewagi wroga myśliwcy znad Wisły w zaledwie dwie minuty strącili aż 6 włoskich i niemieckich maszyn. Oto, jak przebieg starcia opisywał jego uczestnik, Bohdan Arct.
Dzień 20 kwietnia zapoczątkował nową serię zwycięstw „Cyrku”. W tym dniu, podczas patrolu w okolicach ufortyfikowanej włoskiej wyspy Panteile ria, polski zespół pokazał nie tylko pazury, ale i kły.
Reklama
Sześciu przeciwko dwudziestu
Lot rozpoczął się najnormalniej w świecie, wydawało się, że przebieg jego będzie bezkrwawy. Lecieliśmy szóstką w górnej osłonie bombowców, ruszających nad morze w poszukiwaniu ewentualnych włoskich statków. Opuściliśmy lotnisko i rwąc w górę szliśmy po kursie.
Rozwinęła się w dole pod nami ciemna wstęga morza, przelecieliśmy ponad linią frontu i nadal się wznosząc skierowaliśmy się wzdłuż brzegów, w stronę wysuniętego w morze cypla Cap Bon. Wyprawa zebrała się, tuż pod nami leciał myśliwski dywizjon Kanadyjczyków, jeszcze niżej szły formacje myśliwsko-bombowych Kittyhawków.
W pewnym momencie, już w pobliżu Pantelleria, której wybrzeża rysowały się wyraźnie w dole, radiowa stacja ostrzegła nas przed nieprzyjacielem. Radar wykrył, iż przybliżała się do nas formacja około dwudziestu „bandytów”, czyli samolotów nieprzyjacielskich, zwanych tak w języku szyfrowym.
To nie była zabawa
Szóstkę naszą prowadził tym razem Wacek Król, spokojny i flegmatyczny, doświadczony myśliwiec, który w latach późniejszych dosłużył się dowództwa dywizjonu, a nawet i Skrzydła, awansował do stopnia majora (oraz angielskiego stopnia podpułkownika), otrzymał wysokie odznaczenia polskie i brytyjskie, i który obecnie służy w wojskach lotniczych, w stopniu pułkownika.
Konto myśliwskie Króla wynosi oficjalnie osiem i pół zestrzeleń pewnych, jedno zestrzelenie prawdopodobne, nieoficjalnie zaś z pewnością ma on „na sumieniu” znacznie więcej maszyn nieprzyjaciela. Król spokojnie potwierdził odbiór depeszy. Eskadra wzmogła czujność, poczęliśmy się pilnie rozglądać. Ostatecznie spotkanie szóstki z dwudziestu przeciwnikami nie było zabawą, walka mogła okazać się ryzykowna.
Minęło kilka minut, a może tylko sekund. W podobnych chwilach bardzo trudna jest ocena czasu. Dość, że w przodzie ukazały się punkciki, szybko przemieniające się w ciemne sylwetki nieprzyjacielskich maszyn. Leciały wprost na nas, mniej więcej na tej samej wysokości.
Reklama
Wypadki rozegrały się teraz w tempie przyśpieszonym, błyskawicznie, Wacek Król, wytrawny dowódca, wytrzymał nerwowo, podczas gdy Niemcy poderwali się w zakręcie, by nawiązać walkę, uzyskaliśmy automatycznie przewagę manewru i gdy z kolei my wykręciliśmy, idąc nieco w górę, przewaga ta zaakcentowała się mocniej.
Pierwszy strącony przeciwnik
Padł krótki rozkaz Wacka i formacja polska rozpoczęła atak, który wkrótce przemienił się w szereg pojedynków. Oczywiście formacje rozpadły się, jak to zawsze w podobnych wypadkach bywało, każdy działać musiał teraz na własną rękę, a przyznać trzeba, że każdy działał bezbłędnie.
Trudno stwierdzić, kto osiągnął pierwsze zwycięstwo, zresztą jest to nieistotne. Wacek Król, który jako dowódca najbardziej był narażony na atak wroga, rzeczywiście został w początkowej fazie napadnięty przez cztery samoloty, ale szybko strząsnął je z ogona. Messerschmitty odpadły, odskoczyły gdzieś w bok, lecz ostatni z nieprzyjaciół, Włoch na Macchi 202, nie zdołał w porę umknąć.
Wacek zacieśnił skręt, ściągnął drążek. Macchi, widząc niebezpieczeństwo, poszukał ucieczki w gwałtownym, prostopadłym nurkowaniu. Nie zmyliło to Polaka, pogonił za przeciwnikiem, a gdy znalazł się w odległości trzystu metrów, nacisnął spust broni pokładowej.
Reklama
Celnie strzelał Wacek, niezawodnie. Gdy zbliżył się do przeciwnika i z dwustu metrów oddał drugą serię, Macchi dymił już potężnie. Kilkadziesiąt dalszych pocisków z działek zrobiło swoje. Włoch wyciągnął niespodziewanie w górę, wytracił szybkość, przewalił się na skrzydło i w niesterowanej spirali uderzył o powierzchnię morza.
„Jedna seria i druga… wali się Messerschmitt”
Porucznik Martel, zwany popularnie „Zosia”, w tym samym czasie walczył z trójką innych Macchi, bo przecież, mimo udanego manewru początkowego, przeciw każdemu z naszych występowało co najmniej trzech przeciwników. Martel szybko rozpędził Włochów, wybrał jednego z nich i błyskawicznie ulokował się za jego ogonem. Gdy nieprzyjaciel znalazł się na celowniku „Zosi”, ze skrzydeł Spitfire’a bluznęły strugi pocisków.
Z kadłuba Macchi posypały się odłamki metalu, coś eksplodowało, trysnął kłąb czarnego dymu. Nie zdołał jednak Martel wykończyć swego przeciwnika. Kątem oka dostrzegł, że zagrażał mu atak Messerschmitta, który wyprysnął znikąd i z przewagą wysokości zbliżał się do Spitfire’a Martela. Nie było chwili do stracenia. Zadygotał Spitfire, ściągnięty w ciasnym zakręcie, dwa samoloty minęły sią w potwornym pędzie, zwinęły się w walce kołowej.
Trudno było jednak Niemcowi mierzyć się z zajadłym i doświadczonym Polakiem. Jedno okrążenie, drugie… Messerschmitt nadchodzi już na celownik… poprawka, jeszcze większe ściągnięcie drążka, lekkie odpuszczenie, bo maszyna trzęsie się, jakby chciała zwinąć się w korkociągu, ponowne podciągnięcie.
Reklama
Jest! Jedna seria i druga… wali się Messerschmitt, wyłamuje się ze skrętu, przewala się, a potem kilka nieskładnych zwitek korkociągu i potężny słup wody, buchający w górę. Jeszcze chwila i na powierzchni morza rozchodzą się szerokie, łagodne kręgi. To jedyny ślad po przeciwniku Martela.
Nie poprzestał na jednym
Jedna za drugą waliły się wrogie maszyny w morze, jeden po drugim, ubywali przeciwnicy. Starszy sierżant Popek trzema krótkimi seriami posłał włoskiego Macchi ku morzu, starszy sierżant Majchrzyk, po zaatakowaniu pięciu Messerschmittów i po rozgonieniu ich po całym niebie, ruszył w pogoń za Włochem, a tym razem wystarczyła jedna seria pocisków. Nowa fontanna wody, kręgi na powierzchni.
Porucznik Drecki pognał za Messerschmittem, dopadł go w nurkowaniu, podszedł tak blisko, że jego Spitfire trząsł się i szarpał w wirach za ogonem wroga. Po pierwszej serii Messerschmitt strzelił w niebo wspaniałą świecą, a w tej samej chwili błysnął płomień z jego silnika, posypały się strzępy płatowca, maszyna wroga przewaliła się, przeszła na plecy i ciągnąc za sobą smugę dymu na pełnej szybkości zderzyła się z morzem.
Nie poprzestał Drecki na tym zwycięstwie, miał jeszcze dużo amunicji, w pobliżu kręciły się obce maszyny. Jedna z nich, Messerschmitt Me-109, nadchodziła właśnie za ogon jakiemuś Spitfire’owi. Potrzebna była interwencja. Drecki szarpnął dźwignią gazu, zawył potężny silnik. Aby prędzej, aby zdążyć na czas, aby dopomóc koledze. Zdążył. Z odległości stu metrów posłał Messerschmittowi wszystko, co tylko przejść zdołało przez lufy jego broni. Dobra to była porcja. Niemiec zwinął się, potężne kawały blachy odwaliły się z jego skrzydła.
Reklama
Wrócił bezpiecznie do bazy
Niestety Drecki nie miał okazji do dalszych strzałów. Z kolei za jego ogonem pojawił się jakiś Messerschmitt. Maciek Drecki wykręcił, ale o ułamek sekundy za późno. Kilka wrogich pocisków trafiło w silnik jego Spitfire’a. Silnik zapalił się, a przez głowę Polaka przeszła nader niemiła myśl, że trzeba będzie skakać ze spadochronem.
Popróbował innego ratunku, Messerschmitt odszedł po ataku, nie ryzykując walki nawet z uszkodzonym przeciwnikiem, a Drecki postawił maszynę „na mordę”, waląc się ku morzu niemal prostopadle. Manewr był udany. Potworny pęd ugasił ogień, zaś uszkodzenie było w gruncie rzeczy tak minimalne, że Maciek bez trudu doprowadził samolot do bazy i wylądował szczęśliwie.
Chlubny bilans
Szóstym uczestnikiem walki po stronie polskiej był Bohdan Arct. I jego spotkanie było owocne: przeciwnik znalazł się na dnie morza. W ten więc sposób, gdy wreszcie wylądowaliśmy wszyscy w Goubrine i paląc papierosy zebraliśmy się w namiocie „ops”, by złożyć kolejno raporty z lotu, szybko doliczyliśmy się ogólnych wyników.
W spotkaniu u wybrzeży Pantellerii szóstka Polaków, walcząc z trzykrotnie silniejszym przeciwnikiem, zestrzeliła w ciągu dwuminutowej walki sześć samolotów nieprzyjacielskich na pewno, jeden prawdopodobnie oraz uszkodziła jeden samolot.
Reklama
Straty własne… znowu zero.Był to bez przesady prawdziwy majstersztyk. espół dowiódł, iż całkowicie zasługuje na miano „Cyrku” i, prawdę mówiąc, właśnie od owego czasu poczęto nas nazywać „Cyrkiem”. Noblesse oblige.
Szczęśliwie złożyło się, że udało się nam jeszcze kilka razy pokazać klasę, przeprowadzić pomyślnie kilka spotkań, rozegrać zwycięsko kilka walk w równie trudnych warunkach.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Bohdana Arcta pt. Cyrk Skalskiego. Jen nowe wydanie ukazało się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona.