„Dzieci, obfitość dzieci – to podstawa i rękojmia przyszłości naszej”, nawoływał w 1946 roku kościelny poradnik rodzinny. „Rodzić, rodzić, rodzić!” – krzyczeli zgodnie księża z ambon i politycy z mównic. „Substancja biologiczna narodu” sama się przecież nie odbuduje. I tylko faktyczną sytuacją matek na zapadłych polskich wioskach nikt się za bardzo nie przejmował.
W pierwszych latach po wojnie kobiety rzeczywiście rodzą na potęgę, zgodnie nie tyle z wola bożą czy linią Partii, ile z typowym po każdej wojnie zjawiskiem kompensacji, naturalnego dążenia do nadrobienia straconych lat i bliskich.
Reklama
W pierwszych pięciu latach po zakończeniu II wojny światowej przybywa ponad dwa miliony Polaków. Najwięcej rodzi ich się na Ziemiach Zachodnich.
Królicze ordery
Matkom wielokrotnym władze PRL nadają Krzyże Zasługi. Podobne odznaczenia rozdawał Hitler – Mutterkreutz w brązie przysługiwał już powyżej czwórki, choć na złoty Krzyż Matki trzeba było zapracować co najmniej ośmioma porodami.
Stalin przyznaje z kolei ordery Macierzyńskiej Sławy – za urodzenie i utrzymanie przy życiu co najmniej siedmiorga dzieci. Polkom tak zwane „królicze ordery” wręczane są dopiero po dziesiątym porodzie.
Żniwa w pełni
Matki, które grzechu unikania ciąży nie chcą popełnić, ale obawiają się zbyt szybkiego po porodzie zajścia w kolejną ciążę, ksiądz doktor Baranowski, [autor poradnika Małżeństwo w nowej Polsce. Uwagi praktyczne wydanego w 1946 roku], uspokaja: póki karmicie, raczej nie poczniecie.
Reklama
Co mają począć kobiety, które jednak zachodzą w kolejną – piątą, szóstą, siódmą – ciążę, prowadzą gospodarstwo (często same, bo mężowie zatrudniają się w okolicznych fabrykach albo od pracy wolą pokerka i bimberek), a pod opieką mają już kilkoro dzieci, często jeszcze bardzo małych?
„Żniwa w pełni”, pisze dziennikarka „Kobiety Dzisiejszej” w sierpniu 1946 roku i zastanawia się, co zrobić, żeby dzieci – podczas gdy matki pracują w polu – nie wpadły do studni, nie podpaliły chałupy, żeby coś w ciągu dnia zjadły.
„Zorganizujcie we wsi dzieciniec – wystarczy pomieszczenie i wychowawczyni, pomoże ją znaleźć Liga Kobiet”, podsuwa odpowiedź dziennikarka. Ale sieć żłobków i przedszkoli na wieś praktycznie nie dociera.
Kobiety z dziećmi muszą radzić sobie same. Z kolejnymi ciążami również. „Biegam pędem po największych miedzach, noszę czubate kopce kartofli, worki nawet, próbuję różnych zasłyszanych sposobów, aby osiągnąć zamierzony skutek. Wszystko na próżno. Ono żyje i rośnie i nic sobie z tego nie robi, że zalewam się łzami. Przecież jedno ma dopiero parę miesięcy”, opowiada jedna z kobiet.
„Ciężko żyć i umrzeć szkoda – księdza się bój, doktora się bój, chłopa się bój, dzieci się bój. I tak człowiek żyje, jak pod miedzą – nie wiadomo, w która stronę uciekać”, mówi inna.
Kobiety pracują w polu do ostatniej chwili, do pierwszych skurczów. A kilka godzin po porodzie wstają, bo oprócz noworodka do nakarmienia mają świnie, krowy, kury. A zwykle też starsze dzieci i męża, który czeka na obiad.
Reklama
Dwóch silnych mężczyzn i jeden stół
„Najbardziej degradującym kobiece zdrowie czynnikiem była wykonywana zarówno przez ciężarne kobiety, jak i poporodowe rekonwalescentki zbyt ciężka praca fizyczna”, pisze Ewelina Szpak, badaczka historii zdrowia i choroby na polskiej wsi.
„Stany zapalne, przesunięcia, a w skrajnych przypadkach wypadnięcia narządów rodnych na przełomie lat 50. i 60. mogły dotyczyć nawet co czwartej wiejskiej matki (i około 70% kobiet powyżej 40. roku życia)”.
Żeby „wyleczyć” wypadającą macicę, potrzeba dwóch silnych mężczyzn i jednego stołu. Mężczyźni muszą wejść na stół, złapać chorą za nogi i silnie potrząsnąć. Potem brzuch chorej należy wymasować i potrząsanie powtórzyć. I tak na zmianę kilkanaście razy, aż macica „wpadnie” na swoje miejsce.
Po zabiegu należy spokojnie leżeć przez kilkanaście godzin. Jeśli po zbyt intensywnym potrząsaniu zdarzy się krwotok, zalecana jest nasiadówka z wywaru z pokrzywy.
Reklama
Jeśli pod ręką nie ma dwóch silnych mężczyzn, można spróbować nastawić macicę za pomocą dużego rozgrzanego garnka – ustawiony na brzuchu chorej dnem do góry powinien, niczym bańka, wciągnąć macicę na właściwe miejsce.
Opieka dla wybranych
Powszechna darmowa służba zdrowia, niewątpliwe jedno z donioślejszych osiągnieć socjalizmu, na polskiej wsi przyjmuje się powoli. Po pierwsze – nie wszystkich dotyczy. Aż do lat siedemdziesiątych objęte są nią tylko kobiety ciężarne i dzieci do czternastego roku życia. Pozostali mieszkańcy wsi pozbawieni są większości darmowych świadczeń zdrowotnych.
Przyczyny tego wykluczenia są zarówno praktyczne, jak i ideologiczne. Z jednej strony powstający od podstaw system nie udźwignąłby takiego ciężaru, nie ma dość lekarzy ani dość placówek (a na wsi mieszka wówczas siedemdziesiąt procent polskiego społeczeństwa).
Z drugiej – obietnica objęcia darmowym leczeniem po przystąpieniu do spółdzielni produkcyjnej ma przekonać broniących się przed kolektywizacją rolników. A opór przed łączeniem indywidualnych gospodarstw w zbiorowe spółdzielnie produkcyjne wzorowane na sowieckich kołchozach i kontrolowane przez państwo jest ogromny.
Reklama
Irena Kogut z Grabiszyc pamięta, jak i do niej przychodzili, jak ją namawiali. Raz przyszli, gdy akurat pracowała przy burakach. Była już w „wysokiej ciąży”, ale mąż społecznik, ciągle w rozjazdach, a pole się samo nie obrobi. Przyszli, przekonywali, że gdyby była w spółdzielni, to by tak ciężko pracować nie musiała. Wtedy ich pogoniła. Ale potem „tak nas przycisnęli”, że musieli się do tej spółdzielni zapisać.
Tych, którzy nie chcą po dobroci, do kolektywizacji będzie się przekonywać groźbami, podatkami, kontyngentami, niszczeniem dobytku. A jeśli nic nie zadziała – będzie im się odbierać ziemię. O ile wcześniej nie oddadzą jej sami.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Olgi Wiechnik pt. Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2023 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.