W latach 1939-1945 najdramatyczniejszy nie był los osób najbiedniejszych ani najbogatszych, ale tych najbardziej związanych z polskością. Hans Frank za naczelny cel postawił sobie zdegradowanie lub zupełnie usunięcie szeroko rozumianej polskiej inteligencji. O losie tych ludzi opowiada Aleksandra Zaprutko-Janicka w książce Okupacja od kuchni.
Urzędnicy, samorządowcy, inżynierowie, nauczyciele, dziennikarze, wykładowcy akademiccy. Jesienią 1939 roku setki tysięcy osób z dnia na dzień straciły nie tylko pracę, ale też szansę na jakiekolwiek zatrudnienie zgodne z zawodem. W nowej wojennej rzeczywistości podobne funkcje były przeznaczone tylko dla Niemców lub ludzi im posłusznych.
Reklama
Ograniczone pole manewru
Z każdym kolejnym tygodniem i miesiącem następowała powolna degradacja inteligencji jako warstwy społecznej. Nieliczne polskie urzędy jeszcze istniały, ale było oczywiste, że hitlerowcy zlikwidują je przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Pole manewru było bardzo ograniczone. Przedstawiciele krakowskiej czy warszawskiej klasy średniej na gwałt wyprzedawali swój majątek, by zdobyć środki na zakup żywności. Na pierwszy ogień poszły drobne rzeczy, części garderoby, sprzęt domowy, książki, czy meble.
Im więcej osób spieniężało swoje ruchomości, tym tańsze one były. Wkrótce ulice dużych miast pełne były dotąd dobrze sytuowanych ludzi, sprzedających na chodnikach porcelanowe serwisy, pierwsze wydania klasyków literatury, czy ostatnie spodnie. Wszystko byle zdobyć kromkę chleba.
Ratunek w jadłodajni
Komu się nie udawało, kierował swoje kroki do stołówek prowadzonych przez Radę Główną Opiekuńczą, gdzie mógł przynajmniej liczyć na talerz cienkiej zupy. Ta polska organizacja charytatywna dała się poznać dzięki pomocy potrzebującym w latach I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej.
Reklama
RGO reaktywowano w lutym 1940 roku, za niechętną zgodą władz okupacyjnych. Pozyskując środki z różnych źródeł (od rządu Generalnego Gubernatorstwa, z pomocy zagranicznej, ze zbiórek wśród Polaków i po cichu od rządu w Londynie), prowadziła sierocińce, kuchnie dla ubogich, punkty sanitarne i kursy zawodowe.
Ponadto troszczyła się o więźniów, uchodźców i wysiedleńców. Dzięki dożywianiu z RGO dziesiątki tysięcy osób uniknęły śmierci głodowej.
Przedstawiciele inteligencji nie byli przygotowani na cios, który spadł na nich w 1939 roku. Przywykli do uporządkowanego życia na pewnym poziomie. Mieli wygodne mieszkania, służbę, czas i pieniądze by chadzać do teatru, czy opery. W czasie wojny o podobnej stopie życiowej nie można było nawet marzyć.
Na łasce służących
Profesor Ludwik Krzywicki, jeden z twórców polskiej socjologii, zajmował się nauką, a nie prowadzeniem domu. Od tego miał żonę i służącą. Kiedy owdowiał, zdawał się w tej kwestii już tylko na służącą. Po wybuchu wojny okazało się, że zaufał zupełnie nieodpowiedniej osobie.
Kilkadziesiąt lat później jego synowa, słynna polska feministka Irena Krzywicka, wciąż wspominała z żalem:
Na domiar wszystkiego teść miał służącą Olesię, babę z piekła rodem, co się dobitnie okazać miało na początku wojny, kiedy go okradła i uciekła.
Reklama
Porządek społeczny uległ zupełnemu odwróceniu. Najniższe warstwy, robotnicy, służba, drobni handlarze, którzy w latach trzydziestych ledwo wiązali koniec końcem, najłatwiej odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Ich życie zawsze wymagało sprytu. Teraz zaczęli kombinować ze zdwojoną siłą.
U wielu spośród tych ludzi wojna obudziła najgorsze instynkty. Poczucie bezkarności czyniło z nich bandytów żerujących na własnych sąsiadach lub dotychczasowych pracodawcach. Ale w żadnym razie nie dotyczyło to wszystkich, ani nawet większości z nich. Często sytuacja była wręcz odwrotna.
Chwalebne historie
Służące, przed wojną pogardzane i słabo opłacane, teraz bezinteresownie ratowały swoich chlebodawców. Były nawykłe do ciężkiej, codziennej pracy. Posiadały też potrzebną wiedzę i umiejętności z zakresu życia codziennego.
Ich niedawne pracodawczynie, które doskonale grały na fortepianie i czytywały w oryginale mistrzów literatury francuskiej, nie umiały rozpalić w piecu, wyszorować podłogi, ugotować obiadu z niczego, czy zaciekle targować się ze straganiarzem.
Reklama
Nawet dogadywanie się z Niemcami wychodziło im znacznie gorzej od pomywaczek, bo przecież to te drugie przez całe życie słuchały na biednych ulicach pokrzykiwań w jidysz.
Niedawni inspektorzy, aktorzy, nauczyciele, czy urzędnicy państwowi na gwałt musieli poszukiwać nowych źródeł utrzymania. Jeśli mieli odrobinę szczęścia, znajdowali coś przynajmniej mgliście odpowiadającego ich kompetencjom, albo zostawali biuralistami. Jeśli szczęścia brakowało, czekała ich praca fizyczna, do jakiej nie nawykli i nie mieli odpowiednich kwalifikacji.
Według danych przytaczanych przez historyka Andrzeja Chwalbę, w latach 1940 – 1941 niewykwalifikowany robotnik mógł zarobić około 150 złotych, a wykwalifikowany 250 – 300. Przeciętna pensja urzędnika niskiego szczebla także nie była wysoka i wynosiła około 300 złotych.
***
Fascynującą historię kobiecej sztuki przetrwania podczas II wojny światowej poznacie w książce Oli Zaprutko-Janickiej pt. Okupacja od kuchni. Powyższy tekst pochodzi właśnie z niej. Nowa edycja książki wreszcie jest dostępna w przedsprzedaży (Wydawnictwo Poznańskie 2024).