Pomimo szumnych zapowiedzi i wieloletnich dyskusji, w II Rzeczypospolitej nigdy nie wprowadzono powszechnego systemu emerytur. Rozwiązania, które udało się wdrożyć były niejednolite, spóźnione, a przede wszystkim – zupełnie niewystarczające.
Pierwszy nowoczesny, masowy system emerytalny powstał w Niemczech u schyłku XIX stulecia. Bismarckowskie ustawodawstwo odziedziczyła następnie Polska. Obowiązywało ono jednak tylko w byłym zaborze pruskim i (w nieco innej formie) na Górnym Śląsku.
Reklama
W dawnej Galicji zabezpieczenie na starość zapewniano pracownikom umysłowym, ale nie robotnikom. W Kongresówce zaś i na ziemiach wschodnich – a więc w zdecydowanej większości kraju – nie było żadnego szerokiego systemu emerytalnego.
Tylko dla wybranych
Dyskusje nad scaleniem prawa i upowszechnieniem emerytur prowadzono już od pierwszych lat niepodległości. Szły podobnie jak debaty nad reformą prawa karnego, rodzinnego czy cywilnego. Czyli: jak po grudzie.
Od ręki emerytury zapewniono tylko funkcjonariuszom państwowym (1921 rok) i żołnierzom (1922). Przedstawiciele obu grup uzyskiwali prawo do świadczeń już po… dziesięciu latach nieprzerwanej pracy!
Na ten profit mogli liczyć nie tylko ministrowie czy oficerowie, ale też na przykład pracownicy kolei i poczty.
Reklama
Powszechne emerytury… dla pracowników umysłowych
Pierwsze znaczące rozszerzenie systemu nastąpiło dopiero w roku 1927. Na mocy rozporządzenia prezydenta w całym kraju wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenie emerytalne dla pracowników umysłowych. Lista objętych nim zawodów wymieniała między innymi personel administracyjny i sekretarski, telefonistki, dziennikarzy, nauczycieli czy sprzedawców sklepowych (ale tylko tych, którzy ukończyli sześć klas szkoły powszechnej).
Wiek uprawniający do „renty starczej” ustalono na 65 lat dla mężczyzn i 60 dla kobiet. W przypadku przepracowania pełnych 40 lat mężczyźni mieli możliwość przejścia na emeryturę pięć lat wcześniej. Kobiety otrzymywały to samo uprawnienie już przy 35-letnim stażu.
Podstawowy wymiar emerytury wynosił 40% średniej pensji uzyskiwanej przez cały okres pracy. Za staż powyżej dziesięciu lat miała być jednak wypłacana także „kwota wzrostu”. Osobom, które przepracują pełne 40 lat ustawa zapewniała emeryturę w kwocie 60% wcześniejszego uposażenia.
„Stan po prostu potworny”
Na zabezpieczenie socjalne o wiele dłużej musieli czekać robotnicy (oczywiście poza tymi z zaboru pruskiego) – a więc ludzie, którzy najbardziej potrzebowali emerytur. Prace nad obejmującym ich systemem wciąż trwały, gdy w Polskę uderzył wielki kryzys gospodarczy.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
„Dotychczasowy stan rzeczy w naszym państwie musimy uważać wszyscy zgodnie za stan po prostu potworny. Było czymś niezrozumiałym, nieludzkim, ażeby robotnik po całożyciowej pracy musiał z największą troską i obawą patrzeć, w jaki sposób i czy w ogóle będzie mógł przetrwać starość” – słusznie komentował w roku 1929 poseł na sejm Zygmunt Żuławski.
Dopiero w roku 1933 przyjęto tak zwaną „ustawę scaleniową”. Robotnicy nie mogli jednak być zadowoleni z jej zapisów.
Reklama
Większość nowych składek odliczano od ich pensji. Tylko 37% mieli dopłacać pracodawcy. Co więcej w życie wchodziły nie tyle faktyczne emerytury co tylko „renty inwalidzkie”, przysługujące z uwagi na niezdolność do pracy po osiągnięciu wieku 65 lat (lub 60 lat w przypadku górników i hutników). Było to rozwiązanie o wiele mniej korzystne od zasad obejmujących pracowników umysłowych.
Przede wszystkim jednak ustawa zakładała, że kwoty rent robotniczych będą bardzo niskie. Wyliczano je według skomplikowanego wzoru, ale politycy już na starcie wiedzieli, że uda się uzyskać tylko głodowe stawki i że będą konieczne pokaźne dopłaty z budżetu, by system w ogóle ruszył z miejsca. Nic dziwnego, licząc że podstawa wymiaru nie wynosiła 40% pensji, ale tylko – 10-16%!
160 dzisiejszych złotych na miesiąc
W byłym zaborze niemieckim, gdzie emerytury robotnicze istniały wcześniej, ich wysokość zawsze była żałosna. W pierwszej połowie lat 30. aż 80% mężczyzn otrzymywało świadczenie w kwocie ok. 16 złotych miesięcznie. 87% kobiet dostawało ok. 14,50 złotych. W przeliczeniu na dzisiejsze złotówki było to nie więcej niż 160 i 145 złotych na miesiąc.
Do roku 1937 świadczenia tylko nieznacznie wzrosły: do średnio 24,30 złotych miesięcznie. Dla porównania renty pracowników umysłowych wynosiła średnio 146,60 złotych.
Reklama
Trzy miliony
Jak podkreśla profesor Paweł Grata powszechny system emerytalny u schyłku lat 30. XX wieku wciąż „znajdował się praktycznie w powijakach”. Nadal też obejmował tylko część społeczeństwa, bo nawet nie zaczęto prac nad emeryturami rolniczymi.
„Liczbę osób bezpośrednio zabezpieczonych od starości, inwalidztwa oraz śmierci szacować można na około 3 miliony” – pisze specjalista z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Ponieważ do świadczeń pomocowych uprawnieni byli też członkowie rodzin zmarłych ubezpieczonych, ochronę otrzymało łącznie kilkanaście procent społeczeństwa.
Przeczytaj też o tym, ile zarabiali i jak szybko przechodzili na emeryturę przedwojenni policjanci.
Bibliografia
- Grata P., System emerytalny Drugiej Rzeczypospolitej [w:] Ludzie starzy i starość na ziemiach polskich od XVIII do XXI wieku (na tle porównawczym), t. 1: Metodologia, demografia, instytucje opieki, red. A. Janiak-Jasińska, K. Sierakowska, A. Szwarc, Wydawnictwo DiG, Warszawa 2016.
- Piątkowski M., Świadczenia emerytalno-rentowe ubezpieczeń społecznych w okresie międzywojennym, „Studia i Materiały z Historii Ubezpieczeń Społecznych w Polsce”, t. 1 (1987).
- Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 24 listopada 1927 r. o ubezpieczeniu pracowników umysłowych, Dz.U. 1927 nr 106 poz. 911.
2 komentarze