Upojony sukcesami Napoleon Bonaparte długo ignorował zapotrzebowanie na wojskową służbę medyczną. Tysiące żołnierzy umierały na pobojowiskach, a pomoc stale nadchodziła zbyt późno. W myśl regulaminów nie mogło być inaczej.
Już w armii rewolucyjnej Francji lekceważono opiekę medyczną nad żołnierzami. Na fali zrywania ze zwyczajami starego reżimu zlikwidowano szkoły medyczne. Z wojska zwolniono lekarzy-rojalistów, a przyjmowani na ich miejsce zastępcy nie musieli w ogóle posiadać dyplomów.
Reklama
Redukcje i ograniczenia
Był to najgorszy moment na demontaż służb sanitarnych. Masowy rozrost armii oraz nowy, manewrowy sposób prowadzenia walki skutkowały o wiele większą liczbą rannych niż w minionych dekadach.
Władze republiki nie miały wyjścia – rychło wycofały się ze swoich chybionych pomysłów i zaczęły na powrót werbować, a potem przymusowo powoływać fachowych lekarzy, chirurgów i aptekarzy.
Na wielką szkodę armii i państwa politykę ograniczania służby zdrowia kontynuował później Napoleon Bonaparte. W 1800 roku kazał zredukować liczbę szpitali wojskowych do zaledwie 16 i dla oszczędności zwolnić z szeregów wszystkich medyków, którzy nie byli „niezbędni w służbie”.
Wojna z Austrią – a zwłaszcza bitwa pod Austerlitz, która przyniosła tysiące rannych – pokazały, jak bardzo błędna była to polityka. Jednak upojony sukcesem Napoleon uznał, że żadne zmiany nie są potrzebne.
Ciężki los rannego
Uczestniczący w bitwie napoleoński żołnierz co krok narażony był na śmierć lub ciężkie okaleczenie. Kule armatnie rozbijały głowy, łamały żebra, ręce i nogi. Nieprzyjacielska kawaleria cięła szablami i kłuła lancami, piechota strzelała, a podczas walki wręcz zadawała ciosy bagnetami i kolbami.
Ranni na polu bitwy byli początkowo odnoszeni na tyły przez kolegów, ale dowódcy szybko zorientowali się, że jest to popularny wśród żołnierzy sposób na uniknięcie dalszej walki. Dlatego Bonaparte już we Włoszech wydał (powtarzany potem kilkakrotnie) zakaz odprowadzania rannych.
Reklama
Ranieni mieli pozostać na polu bitwy i czekać na sanitariuszy. Tyle, że według wczesnych regulaminów zbieranie rannych z pobojowiska miało się zacząć dopiero… gdy ucichną strzały. Trzeba zaś pamiętać, że starcia tej epoki ciągnęły się godzinami, a niekiedy nie udawało się ich skończyć w przeciągu jednego dnia.
Zanim nadeszli sanitariusze na pobojowisku pojawiali się maruderzy i okoliczni chłopi. Okradali oni zabitych i rannych z cennych przedmiotów, zdzierali buty i mundury. Nierzadko też właśnie oni dobijali rannych, którzy opierali się rabunkowi. Zdarzało się też, że pozbawieni odzienia i pomocy żołnierze, leżący w deszczu lub śniegu, umierali po zmroku z zimna.
Sanitariusze prywatnym sumptem
Obowiązek transportu rannych z pobojowiska spoczywał na chirurgach wojskowych. W każdym batalionie lub szwadronie służył zwykle jeden taki specjalista, czas było ich dwóch. Podlegali oni starszemu chirurgowi na szczeblu pułku lub półbrygady.
Lekarze zmagali się z dotkliwym brakiem odpowiedniego personelu pomocniczego – nie mogli bowiem posługiwać się żołnierzami.
Reklama
Wreszcie, podczas kampanii hiszpańskiej w 1808 roku, zdesperowany naczelny chirurg armii francuskiej Pierre-François Percy na własny koszt sformował batalion sanitariuszy. Był on złożony z ozdrowieńców i żołnierzy niezdolnych do służby liniowej, a ich zadaniem było wyszukiwanie rannych na pobojowisku i przenoszenie do szpitali polowych.
Gdy Bonaparte przekonał się o przydatności takiej formacji, 13 kwietnia 1809 roku wydał dekret o stworzeniu korpusu wojskowych sanitariuszy. Liczył 10 kompanii po 125 ludzi.
Uwaga na noszowych!
Cztery lata później, w 1813 roku, powstał korpus noszowych. Zbieraniem rannych zajmowało się odtąd po dwóch żołnierzy zaopatrzonych w specjalne składane nosze.
W każdej kompanii sanitarnej było 32 takich noszowych. Nie mieli oni najlepszej opinii wśród żołnierzy: z rannymi obchodzili się mało delikatnie, często też ich okradali, a swoją służbę uważali za dobry sposób uniknięcia udziału w walce.
Reklama
Pomoc po dwóch dniach
Rannych podjętych z pobojowiska grupowano w wyznaczonym miejscu, a stamtąd do szpitala zabierały ich ambulanse.
Początkowo wykorzystywano zarekwirowane chłopskie wozy. Nie były one przystosowane do takiej funkcji: nie miały żadnej amortyzacji, były ciężkie, trudne w manewrowaniu, a często brudne.
W dodatku, gdy bitwa odbywa się na terytorium nieprzyjaciela, powożący nimi miejscowi chłopi okazywali rannym otwartą wrogość.
Z czasem do transportu zatrudniono prywatne firmy, ale i to rozwiązanie budziło wiele obiekcji. Nieraz zdarzało się, że woźnice, nie chcąc ryzykować życia, czekali z interwencją nawet dłużej, niż do zakończenia walk. Bywały przypadki, że ambulanse nadjeżdżały 24 lub nawet 36 godzin po bitwie…
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Latające ambulanse
Mając świadomość tych trudności naczelny chirurg Armii Renu Dominique-Jean Larrey opracował już w 1792 roku specjalne lekkie wozy nazwane „latającymi ambulansami”. Były to dwu- lub czterokołowe kryte pojazdy, do których można było załadować w pozycji leżącej dwóch lub czterech rannych.
Kabiny miały amortyzację na sprężynach, przez co komfort jazdy był znacznie lepszy. Siedzący wewnątrz medyk już w trakcie transportu mógł założyć pierwszy opatrunek. Według założeń Larreya latające ambulanse miały działać tak jak artyleria konna: ruchliwie, szybko i sprawnie.
Reklama
I rzeczywiście: dobrze się sprawdziły, a żołnierze i lekarze byli z nich zadowoleni. Tyle że na większą skalę rozpowszechniły się w Wielkiej Armii dopiero… w 1812 roku, bezpośrednio przed wyprawą na Moskwę.
Inspiracja
Inspiracją do opublikowania tego artykułu stały się komiksy Bitwa. Od Essling do Waterloo oraz Berezyna. Ukazały się one w Polsce nakładem wydawnictwa Egmont.
Napoleońskie bitwy w niezwykłej, komiksowej formie
Bibliografia
- Robert Bielecki, Berezyna, Bellona, Warszawa 1990.
- Robert Bielecki, Wielka Armia, Bellona, Warszawa 2004.
- Arnold van de Laar, Pod nóż. 28 niezwykłych operacji w historii chirurgii, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
- Patrick Rambaud, Bitwa, Finna, Gdańsk 2002.