Przed Alfonso de Portago rysowała się świetlaną przyszłość. Ten przystojny arystokrata miał dość talentu i pieniędzy, by osiągnąć zamierzone cele. Niestety chęć wygranej odbierała mu rozsądek. W 1957 roku zginął w koszmarnym wypadku podczas słynnego Mille Miglia. Po tym wydarzeniu impreza została odwołana na zawsze.
De Portago, często nazywany po prostu „Fon”, urodził się w 1928 roku. Niestety w Londynie, czyli z daleka d kraju przodków – matka pochodziła bowiem z Irlandii. Jej syn był mieszanką wybuchową hiszpańskiego temperamentu, brytyjskiego (nieco kostycznego) wychowania i fortuny, która była naturalnym tłem jego wychowania, życia, miłości oraz tego, co robił w życiu.
Reklama
Ułańska fantazja
Matka señor Alfonsa odziedziczyła majątek po swoim mężu, jednym z założycieli banku HSBC. Alfonso nie zawsze miał jednak wystarczająco wy pchany portfel, często bywał niewypłacalny, ale z takim pochodzeniem nie musiał się specjalnie obawiać, że ktoś mu odmówi pożyczki. Pieniądze pożyczali mu mężczyźni, ale też kobiety – nawet była kochanka wręczyła mu kilkanaście tysięcy dolarów, żeby de Portago mógł brylować wśród socjety.
Ewidentnie szukał dla siebie miejsca. Grał w pelotę (gra, w której zawodnicy przerzucają między sobą piłkę za pomocą wyplatanych rakiet). Prowadził samolot już w wieku 17 lat i prawie od razu musiał zawiesić licencję, gdy, założywszy się o 500 dolarów, przeleciał pożyczonym samolotem pod London Bridge. Uganiał się na koniu z kijem do polo i na końskim grzbiecie przeskakiwał przeszkody (w czołówce amatorów początku lat 50.!).
Ambitne plany
Trawił czas w kasynach; pływał i ścigał się w bobslejowych dwójkach na zimowych igrzyskach olimpijskich, bił rekordy. W 1953 roku „odkrył” samochody i to, że można się nimi ścigać. Dokładniej, najpierw był pilotem Luigiego Chinettiego (w cywilu importera ferrari) podczas słynnego środkowoamerykańskiego maratonu Carrera Panamericana – imprezy zorganizowanej na wzór Mille Miglia, ale odbywającej się w Meksyku.
Zaplanował, jak pisał Ken Purdy w magazynie „Car and Driver” , że mistrzem świata zostanie do 1960 roku. Alfonso był silny, choć niewysoki, miał przenikliwy wzrok oraz świetny refleks. Inteligentny, światowy, umiał odnaleźć się w towarzystwie, kobiety kochały go i rozchwytywały.
Mieszkał w Paryżu przy 40 Avenue Foch lub w Nowym Jorku przy Piątej Alei nr 1030, bo tacy jak on nie mogą mieszkać w kiepskich warunkach i byle gdzie (w USA została jego żona; w tym samym budynku swój apartament miał magnat prasowy Rupert Murdoch).
Mógł robić wszystko
De Portago palił jak smok, nosił skórzaną marynarkę i zawsze żył pełnią życia. Gregor Grant, redaktor brytyjskiego tygodnika „Autosport”, tuż przed Mille Miglia pisał o nim:
Reklama
W jednym pokoleniu człowiek taki jak Portago rodzi się tylko raz. Prawdopodobnie najtrafniej byłoby powiedzieć, że w naszym życiu nikogo lepszego nie będzie. Facet robi wszystko bajecznie dobrze.
Bez znaczenia, czy chodzi o jazdę samochodem, gonitwę przez przeszkody, bobsleje, wszystko, co w treningu wymaga krzepy, nie wspominając o biegłości w czterech językach… Myślę, że jeśli zechciałby spróbować, mógłby być najlepszym brydżystą na świecie. Z pewnością może być świetnym żołnierzem i podejrzewam, że mógłby być dobrym pisarzem.
Autor tekstu wspominkowego posłużył się dwoma angielskimi bon motami: „Wyścigi samochodowe to sport, w którym stajesz się coraz lepszy, dopóki nie zostaniesz zabity”. Ten drugi brzmi za to jak memento, a Ken Purdy dodaje: „Mało optymistyczny”: „Istnieją dwa rodzaje kierowców wyścigowych. Jedni zabijają się, zanim wyzdrowieją. Albo inni, którzy zabijają się później”.
Uzależniony od sukcesu
Markiz de Portago, idąc tym tropem, był skazany na śmierć, bo… sam się na nią skazał. Czy był uzależniony od prędkości? Może bardziej od sukcesu, który na niektórych działa jak narkotyk… A gdzie umiejętności? Można je wypracować! Kręcić kilometry na torach, odcinkach specjalnych, na placach i wszędzie tam, gdzie da się „łapać praktykę”.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Alfons de Portago miał dryg do samochodu, co udowodnił podczas swojego pierwszego występu w 1954 roku, w maratonie 1000 km w Buenos Aires. Pierwsze trzy okrążenia przejechał beznadziejnie. Start był niezły, ale de Portago zaraz spadł z pozycji drugiej na piątą. I tak było przez trzy pierwsze okrążenia, bo Anglik z hiszpańskimi korzeniami uczył się… zmieniać biegi!
Szybko jednak opanował tę sztukę. Dojechał na drugiej pozycji. Poza tym nigdy nie jeździł samochodami cywilnymi. Często startował wyczynowymi maserati, ferrari , na co dzień wybierając mocne amerykańskie samochody. Ciężkie i trudne do prowadzenia.
Reklama
Błyskawica w Ferrari
W 1955 roku pojechał prywatnym Ferrari 625 w wyścigu F1. Sam Enzo Ferrari zgodził się, żeby mu dostarczyć samochód z najwyższej półki: „Ten facet umie jeździć”. I nie zmienił zdania, choć wtedy, podczas wyścigu na torze Silvestone, kierowca rozwalił auto i złamał nogę. Cóż, zdarza się. Wielcy kierowcy przekraczają wąski margines błędu, bo inaczej… jeździliby w ogonach.
W ramach World Sportcar Championship ,57 de Portago zdobył 4 punkty i stanął na podium. Po drodze zaliczył też 300 okrążeń podczas 24-godzinnego wyścigu w Le Mans 1956. Te doświadczenia sprawiły, że nabrał wyczucia i wyrobił właściwe umiejętności.
„Samochody mnie nudzą”
Ken Purdy miał okazję rozmawiać z de Portago. Wypowiedzi kierowcy są jedyne w swoim rodzaju i można lepiej zrozumieć, co się stało podczas Mille Miglia 1957:
Samochody mnie nudzą. Wiem o nich więcej niż nic i kompletnie mnie to nie obchodzi. Nie mam do nich sentymentu. Trudno mi jeden od drugiego odróżnić. Czasami robię małe zadrapanie, w jakimś niepozornym miejscu, więc następnym razem mogę rozpoznać auto i pamiętać jego wady.
Reklama
Nie jestem zainteresowany samochodami. Dla mnie służą do przemieszczania się z punktu A do punktu B albo do ścigania. Kiedy wsiadam do wyścigówki, którą będę rywalizować, myślę: »Czy ten sukinsyn wytrzyma ze mną następnych 500 kilometrów?«. Gdy tylko wyścig się kończy, nie obchodzi mnie, co się z nim stanie.
Myślę, że niektórzy kierowcy nie tylko są obojętni na swoje auta, ale także wobec nich wręcz wrogo nastawieni. Patrzą na nie przed wyścigiem i myślą: »Co teraz zrobi mi ta rzecz? Jak to będzie – zawiedzie mnie, sprawi, że przegram wyścig, albo nawet mnie zabije?«”.
I podsumowanie: „Gdybym żył 600 lat wcześniej, pewnie walczyłbym ze smokami albo wybawiał dziewice z opresji. Ale teraz jedynym człowiekiem, który może pomóc dziewicy w opresji, jest lekarz”.
Urodzony playboy
Dlaczego on tak bardzo pociągał kobiety? Był urodzonym playboyem! Rozkochiwał niewiasty, płodził dzieci z nieprawego łoża, porzucał, wracał… Na liście kobiet Alfonsa de Portago była np. Dorian Leigh. Ta pierwsza supermodelka (siedem razy na okładce „Vogue’a”, udział w reklamach firmy Revlon) urodziła mu syna Kima.
Nic zdrożnego, gdyby nie jeden drobiazg – de Portago nie był wtedy wolny. Przez osiem lat pozostawał w związku małżeńskim z Carroll McDaniel. Ta z kolei urodziła dwójkę dzieci – córkę Andreę i syna Anthony’ego. Trudno znaleźć informację, czy kiedykolwiek potomkowie markiza się poznali.
Dorian Leigh, 10 lat starsza od jurnego szofera, przez wiele lat ukrywała „owoc romansu” z kierowcą. Gdy w końcu ta informacja ujrzała światło dzienne, wybuchła rodzinna afera. Jej ofiarą padł niestety Kim Leigh – pozostał pariasem i dzieciakiem odrzuconym przez dziadków. W życiu dorosłym źle skończył: był narkomanem i w depresji popełnił samobójstwo, skacząc z okna swojego apartamentu w Nowym Jorku.
Reklama
Ostatnia kochanka
Po (prawdopodobnie ostatecznym) zerwaniu z Dorian Leigh pojawiła się Linda Christian. Ta meksykańska aktorka zrobiła karierę w Hollywood. Zagrała w jednym filmie z serii „Tarzan”, była też pierwszą dziewczyną Bonda w produkcji telewizyjnej („wyprzedziła” Ursulę Andress, która dopiero osiem lat później zagrała kochankę agenta 007 w fi lmie Doktor No).
W latach 1949–1955 Christian była żoną supergwiazdora Tyrona Powera. Urodziła mu dwie córki, Rominę oraz Taryn Power. Także i to małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Miesiąc po rozwodzie z Powerem Linda Christian zaczęła się spotykać z markizem de Portago. Wtedy nie było portali plotkarskich, co nie znaczy, że gazety nie publikowały plotek. Para musiała więc – i to w tempie wyścigówki – znaleźć się na (międzynarodowych) językach.
„Dobrze pamiętam moment, gdy żona Fona się wyprowadziła. Zostawiła mu kompletnie puste mieszkanie. Zabrała wszystkie meble – w filmie dokumentalnym „La Leyenda de Portago” wspominał Hernando João „Nano” da Silva Ramos, brazylijski kolega de Portago z torów wyścigowych. – Ale on się kompletnie tym nie przejął. Kazał wstawić łóżko do salonu i dociągnąć do niego telefon. A potem powiedział: »A teraz należy nam się odrobina zabawy«”.
Linda Christian towarzyszyła swojemu partnerowi podczas kilku wyścigów. To zrozumiałe. Wielu kobietom bardzo się podobają atmosfera toru i emocje, które towarzyszą pędzącym samochodom lub motocyklom. Pod tym względem F1 nie różni się od meczów bokserskich. Dużo tam brutalności, potu, czasem nawet krwi. A jednak na rozwrzeszczanych trybunach jest pełno pań!
Reklama
Wyścig Tysiąca Mil
Christian była także na Mille Miglia w 1957 roku. Markiz podobno nie cieszył się ze startu w tych zawodach, bo uznawał je za trudne, a przede wszystkim bardzo niebezpieczne, wręcz śmiertelnie niebezpieczne. Ale nie miał specjalnego wyboru – w ekipie Ferrari, gdy rozchorował się Luigi Musso, musiał się zebrać komplet zawodników.
De Portago, przymuszony bądź nie, dziś to już bez znaczenia, dołączył do ekipy w superszybkich wozach z Maranello: nieco już sędziwego jak na wyczynowca, 50-letniego Włocha Piero Taruffiego, Niemca Wolfganga von Tripsa (zginie w wypadku na Monza w 1961 roku) oraz Belga Oliviera Gendebiena, dziedzica pakietu akcji chemicznego giganta Solvay, późniejszego czterokrotnego zwycięzcę Le Mans.
To była 24. edycja Mille Miglia. Alfons de Portago miał dopiero 28 lat. Wraz z pilotem Edem Nelsonem wystartowali ferrari 335S. Dostali numer 531, czyli startowali z Brescii o wpół do szóstej rano. Jechali w ścisłej czołówce najmocniejszych aut. Przeciwnicy – w tym Stirling Moss, który przesiadł się do maserati – powoli się wykruszali.
Pocałunek śmierci
Tempo rosło, ale de Portago nie mógł dopędzić lidera klasyfikacji Piera Taruffiego. Starał się jak mógł, czyli „cisnął, ile wlezie”. Co to oznacza? Jazdę z prędkością bliską 240–250 km/h. Dla ówczesnych ferrari to żaden wyczyn – 4-litrowy silnik generował blisko 400 koni. Model 335S nie był dopracowany i nie prowadził się zbyt dobrze, ale Hiszpan nie zwracał na to uwagi.
Reklama
Potrafił opanować narowy samochodu – przydało się doświadczenie zdobywane w różnych samochodach i na różnych torach. Zwolnił tylko raz. Gdy w tłumie na jednym z krótkich postojów wypatrzył Lindę Christian, ta rzuciła mu się na szyję i pocałowała.
Wściekły marszal podobno na niego nawrzeszczał, ale Hiszpan się tym kompletnie nie przejął. W tym momencie liczyła się tylko ona. A być może także kamera kroniki i fotoreporter, który zrobił im zdjęcie. Później, gdy posłuży za ilustrację doniesień prasowych, ktoś napisze: „To był pocałunek śmierci”.
Mordercza opona
Kilkadziesiąt kilometrów przed metą w Brescii de Portago niestety zginął. Na prostej pomiędzy dwiema mantuańskimi wsiami Cerlongo i Guidizzolo, blisko kilku domów na mapach oznaczanych jako Corbello – tam, gdzie dziś przy drodze SS 236 stoi skromny, biały monument, w ferrari wybucha przednia lewa opona. Nie wytrzymała temperatury, obciążenia, po prostu się zużyła.
Miała prawo nie wytrzymać, bo de Portago zlekceważył stan opon. Postanowił jednak nie zmieniać gum, bo w końcówce chciał jeszcze przycisnąć i odrobić straty. Później zauważono, że tylny wahacz, pewnie na skutek uderzenia w krawężnik czy kamień, był lekko skrzywiony. Ktoś to widział, wspomniał nawet, ale tę informację zignorowano. Tymczasem nawet odrobinę zmieniona geometria podwozia może zabić.
Reklama
Co było ważniejsze: prędkość, szwankujące zawieszenie czy opona? Nie wiadomo. Znamy tylko skutki. Gdy strzeliła opona, de Portago nie opanował samochodu rozpędzonego do 240 km/h. Ten uderzył w drewniany słup, obrócił w powietrzu rozpadając na kawałki i ostatecznie wylądował w zalanym wodą rowie.
Nie mieli szansy przeżyć
Załoga samochodu nie miała szans na przeżycie tego wypadku. Podobnie kibice, którzy obserwowali rozpędzone auta i na których wpadł samochód. Zmasakrowany Hiszpan zginął natychmiast, Nelson podobno żył jeszcze jakiś czas, ale jego rany okazały się zbyt poważne.
W Sieci wciąż można obejrzeć film z miejsca katastrofy. Bezimienny operator, być może pracujący na zlecenie policji, profesjonalnie pozbawiony uczuć, nie wahał się pokazać zgniecionego wraku z kierownicą zwiniętą w śmiertelną ósemkę. Beznamiętnie nakręcił również górę rzeczy osobistych de Portago i Nelsona. Nie wiadomo, czy wypadły, a może po prostu ktoś je litościwie zebrał z drogi?
Na ziemi leżą buty nie do pary – jeden z klamerką, elegancki, jakiś zabłąkany kapelusz oraz dwa kaski. Ciemny, ten, w którym jechał pilot, jest mocno poobijany. Wygląda jak jajko ze stłuczoną skorupką. Markiz de Portago nosił biały kask. Kamera pokazała moment, gdy ktoś podnosi go z ziemi i bezradnym gestem rozkłada niczym książkę, bo kask był rozdarty na dwie połówki. Człowiek, który go włożył, nie mógł przeżyć. I nie przeżył.
Więcej ofiar Mille Miglia
Co gorsza, ferrari w poślizgu zadziało jak młot. Nikt nie mógł przewidzieć, że w tak niewinnym miejscu coś w ogóle może się stać. Ale się stało. Rozpędzona bryła metalu z kołami wyrwała kamienny słupek kilometrowy, ludzie na jej drodze nie mieli żadnych szans. Zginęło 9–11 osób (różne źródła podają inaczej), a 30 innych zostało rannych. Wśród ofiar było też pięcioro dzieci.
W Mille Miglia 1957 to nie były jedyne ofiary. Zabił się również Joseph Göttgens, holenderski kierowca triumpha TR3. Nie był doświadczony, wystartował w sumie w pięciu różnych imprezach. Holender został ciężko ranny, gdy pod Florencją uderzył w drzewo. Zmarł w szpitalu wskutek uszkodzeń głowy.
Na mecie tłumy oklaskiwały Piera Taruffiego. Włoch pokonał „tysiąc mil” w niecałe 10 i pół godziny. Szybko, ale daleko mu do wyniku Stirlinga Mossa sprzed dwóch lat! Dwaj następni kierowcy, Wolfgang von Trips i Olivier Gendebien, do Brescii dotarli z iście aptekarską dokładnością – von Trips przyjechał około 3 minuty po Taruffim i zarazem 3 minuty przed Gendebienem.
Wyścig odwołany na zawsze
Z ekipy czarnego „skaczącego konika”, czyli z zespołu Scuderia Ferrari, tylko de Portago nie ukończył rywalizacji. Trzy dni później zapadła decyzja, że Mille Miglia zostaje odwołany. Władze zakazały dalszej organizacji tej imprezy. Na zawsze!
Reklama
Trudno powiedzieć, jak zareagował wtedy Enzo Ferrari, który przecież mawiał: „Mille Miglia stworzyła nasze samochody i cały włoski przemysł motoryzacyjny”. Być może poczuł się jak szefowie Mercedesa w 1955 roku, gdy doszło do potwornej kraksy w Le Mans?
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Rafała Jemielity pt. Crash historie, czyli wypadki zmieniają świat. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Bellona w 2021 roku.
Wypadki samochodowe, które zmieniły świat
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.